12 gru 2009

Lateks i owczarki

Kawał o delfinach na Galapagos wywołał nawrót wspomnień o zwierzęcych horrorach. Co tam „Arachnofobia”, „Rój” czy „Szczęki”! „Zabójcze ryjówki” – dzisiaj na tapecie!

Pewnego razu na Dzikim Zachodzie, a konkretnie w Teksasie, pewien milioner postanowił zrealizować swoje marzenie i wyprodukować film. Znalazł scenariusz, małą, na poły amatorską wytwórnię, wsadził do filmu pochodzącą ze Szwecji Miss Universe 1957, sam grając jedną z postaci – i powstał jeden z najbardziej kultowych horrorów. „Zabójcze ryjówki” (1959) sytuują akcję filmu na zalesionej wyspie. Przebywa tam naukowiec pracujący nad hormonem, który pomógłby zmniejszyć rozmiary człowieka, by rozwiązać problem przeludnienia. Sytuacja wymyka się spod kontroli, gdy efektem eksperymentu staje się ekspansja przerośniętych ryjówek pustoszących wyspę. Tymczasem u jej brzegów musi nagle cumować mały statek...

Film wciąż znajduje się w rankingach filmów kultowych i kampowych. Widzowie uwielbiają przytaczać kwestie bohaterów, jak np. „Why, that's as big as a full-grown wolf!” czy „Looks like a rat, smells like a skunk-some call them bone-eaters”, żeby nie wspomnieć o irytującym akcencie aktorki („zis horrible situation zat exists”).

Internauci na całym świecie wciąż nie mogą dojść do porozumienia, czy ryjówki „zagrały” psy myśliwskie czy owczarki niemieckie wciśnięte w lateks z doklejaną sztuczną sierścią. Fani muzyki z filmowych horrorów wciąż poszukują nagrań dźwiękowych z tego filmu, nadal można kupić w Stanach Zjednoczonych płyty DVD. Jedynym większym wkładem „Zabójczych ryjówek” w kinematografię jest to, że zbliżenie wielkiego oka zwierzęcia (guzikowego!) ukradł na potrzeby „Szczęk” Steven Spielberg (i chwała mu za to, scena należy do najstraszniejszych w filmie). Oczywiście, pamiętać należy o niezliczonych przykładach nawiązań do „Zabójczych ryjówek” w horrorach podrzędnej klasy, przytaczając choćby wyprodukowany w 2006 roku nowozelandzki „Black Sheep”, powstały na fali przerażenia chorobą wściekłych krów.

4 gru 2009

Perspektywa celownika

Wojna jest wystarczająco okrutna, by usunąć ją w najdalsze obszary pamięci. Są jednak i tacy, którym wspomnienia nie dają spokoju i chcą dokonać rozrachunku z własnym obrazem wojny. Po "Walcu z Baszirem" Folmana, kolejny film, zdobywca tegorocznych weneckich Złotych Lwów, "Liban" Samuela Maoza, wykorzystuje tło historycznego działań wojennych na Bliskim Wschodzie w 1982 roku.

Maoz tak jak Folman tworzy obraz wojny prowadzącej do szaleństwa, któremu ulega jeden z bohaterów. Kto nie poddałby się zresztą szaleństwu, gdyby kazano mu strzelać do dzieci i kobiet, patrzeć w martwe oczy trupów, traktować wroga jak zwierzę czy używać zakazanego przez konwencje międzynarodowe fosforu jako broni masowego rażenia? Fabularnie film Maoza nie dodaje więc już nic nowego ponad to, co wiemy po filmie Folmana.

Załoga czołgu musi samodzielnie wydostać się z obszaru zajętego przez Syryjczyków. Żołnierze są wykończeni, dochodzi wśród nich do nieustannych tarć. Szmulik, nowy członek załogi, zasiada za działkiem strzeleckim. W ciągu jednej doby zobaczy więcej, niż ktokolwiek mógłby ujrzeć przez całe swoje życie. Dobijanie rannych cywili, upadek autorytetu dowódców, okradanie bezbronnych, nienawiść w oczach młodego chłopca, naga, krzycząca kobieta w szoku biegająca po ulicy - te sceny oglądane przez celownik działa utkwią mu w pamięci na całe życie.

Cały świat Szmulika i wojennych towarzyszy zamknięty jest bowiem na kilku metrach kwadratowych czołgu. Na świat zewnętrzny niemal przez cały czas Maoz pozwala patrzeć tylko z "perspektywy celownika". Obraz przedzielony siatką celowniczą jest dominantą wizualną "Libanu". Ten sposób obrazowania nie tylko każe utożsamić Szmulika z twórcą filmu, ale też utożsamia z bohaterem samego widza, który patrzy na ruiny miasta i wojnę oczami młodego mężczyzny. Cóż może być bardziej osobistego dla reżysera, niż pozwolić widzowi patrzeć przez obraz filmowy na swoje traumy? Odważniejszy to krok niż artystyczna wizja animowanego "Walca z Baszirem".

2 gru 2009

Bogart, kawa i papierosy

Na początek, nieco na przekór dzisiejszemu tytułowi, trzeba przyznać, że doskonale ogląda się filmy tak dobre jak "Rewers" przy festiwalowej publicznosci jak ta na łódzkim Camerimage :). Bo ta potrafi być kaprysna, potrafi obsmiać, ale i zachować sie nie gorzej niz emocjonalnie reagująca publicznosć kina bollywoodzkiego. Podczas wczorajszego pokazu debiutu Lankosza, ciężko było czasem usłyszeć filmowe dialogi wsród powracających burz oklasków po kwestiach Anny Polony czy Marcina Dorocińskiego.

I czemu tu się dziwić? Doskonały, spójny scenariusz Andrzeja Barta sytuuje akcję "Rewersu" głównie w warszawskim mieszkaniu. Przez kilka dni 1952 roku staje się ono sceną nieprzewidzianych wydarzeń, w których istotne role zagrają nie tylko trzy spokrewnione ze sobą kobiety, ale i karafka domowej nalewki, sernik i złota dolarówka. Humor obyczajowy (awanse kandydatów na męża Sabiny) ustępuje jednak szybko miejsca kolejnym językowym perełkom ("A gdy umrę, nie cucić", "Poezja, słucham?").

Jako że jestesmy na festiwalu zdjęć filmowych, zostawmy na kiedy indziej pienia pochwalne skierowane do aktorów i reżysera-debiutanta, by kilka słów rzec o efektach pracy Marcina Koszałki. Autor swietnych zdjęć m.in. do "Rysy", któremu reżyser tym razem nie zaglądał przez ramię, smiało eksperymentuje z obrazem, umieszczając np. postać mówiącą w dalekim planie, sytuując kamerę nad bohaterami (sekwencja z filiżankami herbaty ptzypomina "Kawę i papierosy" Jarmuscha), ale i oddaje pokłon kinu lat 40. i 50. Wiernocią starym mistrzom cechują się zwłaszcza kadry z udziałem Dorocińskiego, kreowanego na Humphrey'a Bogarta. Scena z kawiarni, gdzie Bronek spotyka się z Sabiną, jest niemal identyczna z tą:


ł

27 lis 2009

W dół

Od poprzedniego Bardzo Ważnego Filmu Aleksieja Bałabanowa wszystko się tutaj zaczęło. :) Ciężką przewiną byłoby więc pominąć „Morfinę” – nowe dzieło Bałabanowa. Tego reżysera wysoko cenię sobie również za obie części „Brata”, które oglądaliśmy z Rodzicielem daaawno temu w Telewizji Państwowej. Grający zresztą tytułowego brata, Daniłę, Siergiej Bodrow młodszy, którego filmy przypominano też na Sputniku w Warszawie, na podstawie przesyconych autobiograficznymi wtrętami opowiadań Michaiła Bułhakowa napisał scenariusz „Morfiny”.

„Ładunek 200” wciskał w fotel przerażającym realizmem dokonującego się moralnego i politycznego rozpadu Kraju Rad. „Morfina” ciągnie w dół eskapizmem młodego doktora-narkomana w odchodzącej w cień carskiej Rosji. Michaił Poliakow ląduje w wiejskim szpitalu, gdzie powitany zostaje jako „jaśnie pan”. Mimo ogromnego szacunku, jakim darzą go mieszkańcy okolicy, zmaga się z brakiem pewności siebie oraz samotnością narastającą w zimowych zamieciach i wśród starych płyt z rosyjskimi balladami, pozostałych po zaginionym w tajemniczych okolicznościach poprzednim lekarzu. Pierwsze niepowodzenia w pracy, a także ból wynikający z choroby, którą Poliakow zaraża się od pacjenta, koi potężnymi dawkami morfiny. Tak zaczyna się życie od strzału do strzału...

Snuta spokojnie i bez nagłych zwrotów akcji opowieść zachwyca przede wszystkim spójnością – Bałabanow dopracował całość co do szczegółu. Fabuła podzielona została czarnymi planszami sygnalizującymi istotne wydarzenia w życiu Poliakowa. Bałabanow przyzwyczaił już nie tylko do mocnych, realistycznych scen – z amputacją kończyn i tracheotomią włącznie – ale również do wysoko ustawionej poprzeczki, przed jaką stają aktorzy. Pojawiają się zresztą twarze rosyjskich aktorów znane z innych filmów Bałabanowa, ale prym wiedzie na pewno Leonid Biczewicz w roli Poliakowa.

Widzowie już docenili „Morfinę” – parę godzin temu ogłoszono, że obraz Bałabanowa otrzymał ex aequo z „Dzikimi polami” nagrodę publiczności Sputnika.

24 lis 2009

Porządki

Trzeba. Bo zaraz nowy natłok wrażeń się zacznie. Ku pamięci, ku spokojnemu snowi Naczelnego martwiącego się, że znowu upiornie przekroczę deadline (pochwalę się, że liczbę znaków nauczyłam się już trzymać w ryzach ;)) Porządki, moi drodzy, kosmiczne porządki!

Nie będziemy jednak mówić o „Autostopem przez galaktykę", ani o porządkach zaprowadzanych przez wyłupiastych Obcych. Nie będziemy nawet poruszać się w obrębie SF, choć rosyjskie kino piękne owoce wydało w tym gatunku. Przed warszawskim Pałacem, ku czci którego ostatnio zawiązał się komitet „Stanowcze NIE zburzeniu” (a kto by chciał?! coś musi w tym mieście ginąć w smogu) wylądował bowiem Sputnik, prawdziwy, najprawdziwszy.

Te kilka dni spędzone w stolycy były, doprawdy, mocno doprawione słowiańskim sentymentalizmem. Przyszło więc nie tylko poruszać się po wnętrzach daru narodu radzieckiego dla narodu polskiego, po śliskich parkietach i podwijających się chodnikach, ale jeszcze między zdjęciami Wysockiego, matrioszkami (w życiu tylu naraz nie widziałam!) i płytami z nadrukami cyrylicą. I nawet, po trochu się ten stan ducha udzielił (wina ćwiartki krwi radziecko-ukraińskiej...).

O filmach więc już mało, wedle porządku.

„Cztery pory miłości” debiutanta Siergieja Mokrickija w błyskotliwym scenariuszu zazębia ze sobą losy bohaterów 4 nowelek o miłości. Można było się otrzeć niebezpiecznie o banał, ale twórcy nie ewokują łatwych rozwiązań, rozstają się ze swymi postaciami w momencie, gdy prawdziwy trud, ale i szczęście budowania miłości dopiero się zaczyna. Uniwersalnej wymowie filmu nadano lokalnego kolorytu. Mamy więc i wojnę domową, i życie codzienne w kapitalistycznej Rosji, i społeczne traumy współczesnego społeczeństwa, a nawet osobliwy rodzaj świętości prawosławnej... Końcówka, niestety, bardzo słaba :(

„Zaginione imperium” – kiedy się ma naród liczący 140 mln luda, znalezienie przystojnego aktora przestaje być problemem. Taki ładny chłopiec znalazł się w filmie o szukaniu swego miejsca w realiach lat 70. Nie powiem, barwy życia moskiewskich studentów są mocne i przyciągają uwagę. Ale próba nadania filmowi głosu pokolenia, które najdotkliwiej przeżyło pierestrojkę, odbiera całą frajdę z obserwowania zakupów zakazanych płyt dokonywanych w parkowych alejkach czy kolejek do archaicznych niemal budek z piwem.

Na szczęście, film „Bikiniarze”, który cofa widza o 20 lat wstecz, do ulicznych potyczek złotych ptaków bloku wschodniego z komsomolską młodzieżą – nie usiłuje być niczym więcej niż zręcznie nakręconym, żywiołowym musicalem, o którym mówi się: rosyjskie „West Side Story”. Są więc i piękne kostiumy, i samochody, i jedna z najpiękniejszych rosyjskich aktorek młodego pokolenia Oksana Akinshina („Lilja 4-ever”!), jest i porywająca muzyka. Ta ostatnia daje jednak oprawę niezbyt udatnym tekstom. Mniej więcej po czwartej piosence należy więc liczyć się z ryzykiem ziewania.

Muszę jednak przyznać, że przeprosiłam się na razie z melodramatem. O kultowym „Moskwa nie wierzy łzom” jednak innym razem, bo rzecz wymaga osobnego potraktowania.

Na koniec bluźnierstwo: Tarkowskiego odpuściłam!...

Chyba najlepszy kawałek z „Bikiniarzy”

6 paź 2009

Boże, jak ja cię kocham!

Kino w mieście B tym razem oferowało coś – powiedzmy – nadającego się do odbioru („Enen” Falka i „Baraka”), jednak karkonoska odmiana halnego definitywnie przekreśliła szanse i chęci poznania wreszcie ukochanego kina w nowej wersji postmodern. W sukurs przyszła znowu Umiłowana Przez Rodziciela Cyfra+. Rodziciel zresztą zasiadł ze mną do oglądania, na początku ciut przysypiając, potem już sekundując biednemu bohaterowi.

A bohaterem ostatniego seansu jest Paul Sheldon, pisarz romansów, który postanawia wreszcie uśmiercić swoją literacką postać, by móc pisać rzeczy bardziej ambitne. Biedakowi zdarza się jednak nieszczęśliwy wypadek i trafia w opiekuńcze ręce Annie Wilkes, fanki autora, kwalifikowanej pielęgniarki i ...morderczyni. „Misery” Roba Reinera jest historią o rozgrywce, jaka toczy się o przetrwanie w położonym na odludziu domu. I może jeszcze prześmiewczym obrazem mitu, jaki wokół siebie budują celebryci.

Powinnam chyba od razu uprzedzić, że na filmach strasznych nie mogę opanować odruchu śmiechu. W chwilach, gdy kończyłam łapać oddech, mogłam skupić się na filmowzch smaczkach – a to w postaci wyśmienitego aktorstwa Kathy Bates i Jamesa Caana czy nawet krótkiej roli Lauren Bacall, a to na uroczych i szczerych wyznaniach Annie („Boże, jak ja cię kocham!”, „Czy mogę czytać rozdział po rozdziale? Będę dopisywać brakujące N”). Jak wielkie jest uwielbienie Annie do Sheldona, okazuje się, gdy na scenę wkracza (wbiega?) imienniczka idealnej bohaterki powieści.

Gatunkowo „Misery” przewraca na drugą stronę kilka konwencji: romans – klasyk gatunku, umieszczając dwoje bohaterów w górskim pustkowiu, sugerowałby jakieś iskrzenie między bohaterami. Iskry lecą, oczywiście, ale z dubeltówki i piecyka do grilla. Fabuły tworzonej nowej powieści „Bez tytułu” już nie wspomnę... :) Kryminał z kolei nakazuje pościg i poszukiwanie zaginionego Paula, tymczasem pisarza szuka para żwawych staruszków-policjantów, którzy z czułością to przekomarzają się między sobą, to oskarżają się o zdradę. (Typ niekonwencjonalnego policjanta pojawił się też w „Fargo” i paru innych perełkach braci Coen.) I w końcu thriller – bo przecież jak bardzo straszna może być budząca zaufanie, trochę przyciężkawa Annie z trudną przeszłością, która po prostu nie lubi sprzeciwu i co jakiś czas staje się wariatką biegającą ze strzykawką? Nie jest to może dreszczowiec na miarę „Lśnienia”, ale przednia zabawa w towarzystwie nie oklepanych filmowych charakterów – na pewno.

3 paź 2009

Jakieś mrożne zadupie

Guy Maddin, moje odkrycie ubiegłorocznych Nowych Horyzontów. Dla niektórych odkrycie tegoroczne – próżność ludzka nie pozwala nie rzec: „pierwsza!” ;) Do kin znowu trafiło cudowne „Moje Winnipeg”.

Wraz ze śpiącym pasażerem pociągu, uciekającym z Winnipeg, prowadzeni głosem narratora z offu, wracamy do miejsc jego dzieciństwa i młodości: salonu kosmetycznego prowadzonego przez matkę narratora, pływalni z basenami umieszczonymi w podziemiach budynku, hali z lodowiskiem, o której mówi: „urodziłem się tu”.

W subiektywnym portrecie miasta w sercu serca kontynentu reżyser miesza losy własnej rodziny z niesamowitymi opowieściami krótkiej, bo niewiele ponad stuletniej historii Winnipeg. Jest to miasto lunatyków, miasto ludzi zagubionych, uciekających, ale również miasto kochane (uzależniające?). Zbudowane w widłach rzeki, z ulicami bez nazw, przyciągało zawsze element z półświatka, ale też media spirytystyczne i wybitnych sportowców. Burdelmamy siadały przy jednym stole z notablami, by wspólnie decydować o losie miasta, a hokeiści miejscowej drużyny po kilkudziesięciu latach rozgrywali mecz w archaicznych strojach.

W jeden oniryczny pejzaż stapiają się szaleńcze fantazje o hitlerowcach wkraczających do miasta z legendami łączącymi tradycje szkocką, indiańską i mormońską, a silna figura matki aż prosi się o psychoanalityczne inklinacje. Stylistyka snu pozwoliła Maddinowi na taką konstrukcję fabuły – którą reżyser uparcie nazywa dokufantazją – że umożliwiła ona swobodne łączenie różnych motywów oraz płynne przechodzenie z jednego wątku do drugiego.

Producent filmu Michael Burns - jak wspomina Maddin w rozmowach z Michałem Oleszczykiem i Kubą Mikurdą - powiedział reżyserowi: „Więc możesz zrobić bardzo osobisty dokument o Winnipeg. Tylko nie pokazuj mi jakiegoś mroźnego zadupia. Ma być osobisty, bardzo osobisty”.

27 wrz 2009

Kino czy kobiety?

Dlaczego wolę, kiedy Pedro Nieustającej Kobiecości opowiada o kobietach właśnie, a nie o własnej miłości do kina? Bo kiedy mówi tylko o kobietach, jego filmy są prawdziwsze. Bo nie popada w skrajny autotematyzm, który choć stanowi zajmującą rozrywkę dla wielbiciela jego kina, zabiera ostatniemu obrazowi Almodovara „Przerwane objęcia" wielu cennych scen i tak długiego filmu.

Słusznie dopatrywałam się powiązań postaci Leny z „Przerwanych objęć” i Pepy z „Kobiet na skraju załamania nerwowego”, połączenie to ma charakter nie tylko kolorystyczny. Almodovar znów wraca bowiem do gotowania gazpacho, do kobiety porzuconej przez mężczyznę, plotek o seksualnych umiejętnościach kochanków – nie ma już jednak tego morza absurdu, jaki cechował mój ulubiony film Hiszpana. To nie kobieta, nawet w ciele Penelope Cruz, pozostaje w centrum wydarzeń „Przerwanych objęć”, choć jej pojawienie się w życiu reżysera i scenarzysty Mateo otwiera puszkę Pandory. Mateo i jego twórcze rozterki wysuwa Almodovar na plan pierwszy, jakby natrętnie powtarzał (i podkreśla to zresztą w wywiadach): patrzcie, to ja, to ja!

Smuci ten brak świeżości u wielkiego mistrza i nawet Penelopa mimo tysięcznych ekranowych metamorfoz zaczyna wywoływać niekontrolowany odruch ziewania. Jeśli don Pedro chce nadal sięgać po swoje stare filmy, niech sięga po „Kikę”, po „Volver”, po „Wszystko o mojej matce”. Czekanie na nowy film reżysera, ostatnio okupione rezygnacją ze stania w 1,5-godzinnym ogonku oraz zruganiem przez panią kasjerkę za spóźnienie – będzie tym cięższe i pełne wątpliwości.

31 lip 2009

Łopata z jasnego nieba

Coś z tego rodzaju filmów, za którymi przepadam najbardziej: właściwie niewiele się dzieje, a najwięcej się dzieje między wierszami (klatkami?). „Parque via” Enrique Rivero, zdobywca głównej nagrody w Locarno, przynosi niewyszukaną, ale wielką radość kina.

Meksykański film to studium samotności dozorcy ogromnego domu, który bogata starsza pani, chlebodawczyni Beta, wystawiła na sprzedaż. Beto z nastaniem nowych właścicieli może stracić jedyne zajęcie, a wraz z nim: luksusową samotnię. W świecie, w którym wszystko z nieokiełznaną prędkością gna do przodu – życie dozorcy wydaje się niezwykłe, ujęte niemal jak w filmie etnograficznym. Oparte na prostych, powtarzalnych, zrytualizowanych czynnościach, wyznacza rytm życia samotnego Beto, którego żona zmarła dawno temu, a najbliższą osobą jest odwiedzająca go regularnie prostytutka. Stąd niechęć do potencjalnych nabywców domu, których bohater podgląda zza kotary. Dodając do tego strach przed tłumem ludzi – wcześniej czy później nastąpić musi nieprzewidziana reakcja, budzi się bowiem zwierzęcy instynkt samozachowawczy.

Niech nikogo nie zwiedzie spokojna, niespieszna fabuła filmu. Bo Beto, unikający wzroku niski mężczyzna, bez wykształcenia i bez własnego zdania na wszelkie ważne kwestie, potrafi o siebie zadbać. Beto jest bowiem bytem współistniejącym ściśle z samym domem. Chociaż opowieść o dozorcy, oparta zresztą na prawdziwej historii, może z pozoru wydać się mało ciekawa, film pomimo wielu statycznych ujęć domu – pełnego wypolerowanych luster i błyszczących podłóg – nie nuży. Postać Beto, oddana w pięknych zbliżeniach, odkrywających każdą zmarszczkę mężczyzny, fabularnie zarysowana została z humorem, ale i z szacunkiem. Zaskakująca puenta filmu, która spada jak grom (właściwie: łopata!) z jasnego nieba – stanowi świetny kontrapunkt tej kameralnej historii.

30 lip 2009

Przedawkowanie

Podobno tlen jest jedyną rzeczą, której nie da się podrobić, by człowiek mógł żyć. Tak przynajmniej sądzi Iwan Wyrypajew, reżyser „Euforii”, który do Wrocławia przyjechał z Karoliną Gruszką i nowym filmem. „Tlen” oparty został na sztuce samego Wyrypajewa, której realizacje można oglądać też na deskach kilku teatrów w Europie.

Z tropu zbija nietypowa kompozycja filmu, który rozpisany został w zasadzie na utwory muzyczne, wideoklipy bardziej, niż tworzącą klasyczną fabułę ciąg przyczynowo-skutkowy. Umieszczona po części w Moskwie „akcja” skupia się na spotkaniu Saszy i Saszy (!). I tyle o „fabule”...

Tym, co jeszcze bardziej zbija z tropu i uniemożliwia jednoznaczną ocenę „Tlenu”, jest jego stylistyka. Utwór Wyrypajewa jest bowiem zaskakującym melanżem kina, teatru, wideoklipu i animacji. Każda z kompozycji posiada własną ścieżkę muzyczną, rozpoczyna się planszą z tytułem, a na samym początku w niebieskiej ramce, obwodzącej obraz niemal przez całe 80 minut, widzimy listę utworów, niczym tylną okładkę płytową. Całość podana w szybkim, czasem pulsującym montażu, korzystającym z powtórzeń, licznych stopklatek, fajerwerków i efektów specjalnych. Był taki moment, że pomyślałam: „Jeśli ten pan tylko takie cuda chce mi proponować, to za takie kino dziękuję”. Zostałam jednak do końca...

Innym novum są melorecytacje aktorów, posadzonych przed mikrofonem i kamerą w zwykłym studio nagrań. Ich teksty nawiązują, w przypadkowej kolejności, do biblijnego Dekalogu. Rytm recytacji oparty został podobno na rytmie właściwym rosyjskiemu przekładowi Biblii. Po pokazach urządzanych na innych festiwalach pojawiły się głosy, że Wyrypajew chce być reprezentantem pokolenia młodych rosyjskich „beztlenowców”. O jakiejkolwiek identyfikacji mowy być nie może, autor filmu i sztuki odżegnuje się od takich powiązań, poza tym wystarczy zerknąć na rok urodzenia twórcy (1974), by wiedzieć, że łączenie tego nazwiska z nastolatkami i rocznikami 80. jest co najmniej niepoważne.

Gdyby szukać motywu przewodniego w tym estetycznym żywiole – to na upartego można mówić o zaniku etyki, o co Wyrypajew posądza młodych Rosjan, co w zasadzie odkryciem Ameryki (czytaj: nowej Rosji) nie jest. Ideologiczny wydźwięk jednego fragmentu, w którym reżyser umieszcza i Dżihad, i World Trade Center i jakieś dwuznaczne slogany o szaleństwie miłości - już naprawdę pasują tu jak kwiatek do kożucha.

Co więc zostaje po dojrzałym aktorstwie, muzycznych eksperymentach, biblijnym rytmie, obrazkach amerykańskich żołnierzy, innowacyjnej formie „Tlenu” i katharsis? Reżyser odpowiadając na pytania po pokazie, nawet nie starał się filmu bronić, wciągając słuchaczy w dziwne historie o artystycznych poszukiwaniach. Odnoszę wrażenie, że eksperymenty z „Tlenem” mogły artystę przerosnąć. W końcu przedawkować tlen nie jest tak trudno...

28 lip 2009

Bawmy się!

Z François Ozonem to mam na pieńku („8 kobiet”, „5x2”, „Angel”), to znowu jego twórczość mnie przyciąga i zachwyca („Basen”). Obok ostatniego tytułu śmiało mogę postawić najnowszy film Francuza „Ricky”.

Znany z gatunkowej żonglerki reżyser tym razem sięga po dramat społeczny: Katie, wychowująca samotnie córkę pracownica fabryki, poznaje w pracy Paco. Romans szybko przeradza się w coś poważniejszego, a kolejne etapy związku: pojawienie się mężczyzny w domu, ciąża i poród nowego członka rodziny – obserwuje coraz bardziej pomijana przez matkę mała Lisa. U nowonarodzonego Ricky'ego Katie zauważa wkrótce dziwne ślady na ciele, zaczyna podejrzewać Paco o maltretowanie dziecka. Mężczyzna, którego konieczność utrzymania rodziny zaczyna przerastać, zirytowany oskarżeniami, wyprowadza się. Niedługo później u Ricky'ego pojawiają się symptomy świadczące o jego odmienności.

Ozon lekko i z wprawą przechodzi od dramatu rodzinnego do horroru, potem komedii z elementami kina familijnego. Historia, mimo tego że mało prawdopodobna, w konstrukcji fabularnej zachowuje wszelkie cechy realizmu, czasem nawet bywa tak łzawa jak słynne telewizyjne filmy w środy po 20-tej. Reżyser wie jednak, jak rozładować ponury nastrój. Bawi się nie tylko fabułą i konwencją gatunkową, ale również widzem: odsuwa często rozwiązanie, stosuje retardację, pewnych kwestii każe się tylko domyślać. Sceny z udziałem najmłodszego bohatera, który wymyka się spod kontroli – wywołują mieszaninę śmiechu i przerażenia.

Mocną stroną filmu obok świetnego żeńskiego aktorstwa Alexandry Lamy i Mélusine Mayance są więc zaskakujące rozwiązania fabularne, spodziewajcie się zatem wszystkiego. Zwłaszcza w towarzystwie filmów Ozona.

Miłość inaczej...

Czy miłość można znaleźć na cmentarzu? Oczywiście! Bohaterowie brazylijskiego filmu „Szczurze ziele” tam właśnie rozpoczynają swoją znajomość. Tak zaczyna się historia o niekonwencjonalnej relacji uczuciowej, bardzo przewrotna, mocno symboliczna.

Oboje więcej dzieli niż łączy, on: zdecydowanie racjonalista, dla którego nadrzędnym celem jest wiedza, nawet związek z kobietą traktuje początkowo jako kolejne poznawcze doświadczenie. Ona - rozedrgana, pełna skrajnych emocji, z łatwością przechodzi od zagadkowego uśmiechu do szlochu. Obydwoje mają sekrety, które wychodzą na jaw, tak jak obiecał on, proponując jej wspólne mieszkanie: poznamy się z upływem czasu. Ona lunatykuje po nocach, co on biernie obserwuje; on uwielbia robić fotograficznym aparatem kobiece akty, do których pozowanie ona milcząco się zgadza. Powietrze wciąż gęste jest od seksualnego napięcia.

Rutyna ich „związku” zostaje zaburzona, kiedy pojawia się „ten trzeci”. Wywołuje on atak zazdrości u mężczyzny, który powodowany chęcią zemsty, organizuje polowanie na rywala. Tu może warto dodać, że kwiaty tytułowej rośliny zawierają uśmiercającą truciznę, a korzeń - antidotum na nią... Tymczasem scena mszczenia się na „tym trzecim” jest początkiem końca uczucia.

Nowe pole interpretacyjne otwiera się wraz z ostatnią sekwencją „Szczurzego ziela”. Mężczyzna fotografuje w tych samych erotycznych pozach co ukochaną ...szkielet. Czy obiektem fascynacji była żyjąca istota? Czy może mężczyzna, nie wychodzący praktycznie nigdzie (poza cmentarzem, rzecz jasna!) na zewnątrz, upodobał sobie ludzkie zwłoki? Jakkolwiek by nie odpowiedzieć, „Szczurze ziele” to na pewno rzecz o miłości, w różnych jej postaciach, ale zawsze tak samo ludzkiej.

Cała masa symboli (włącznie z postacią „trzeciego”, intruza w związku mężczyzny i kobiety), stylistyka snu, koszmaru, powtarzające się spacery lunatyczki - dają szeroki wachlarz możliwości interpretacyjnych w zakresie psychoanalizy. Moją uwagę zwróciły jednak przede wszystkim pełne światłocieni, statyczne zdjęcia Waltera Carvalho („Madame Sata”, „Carandiru”) oraz piękna Alessandra Negrini jako żeńska bohaterka.

26 lip 2009

Królika złapać... udało się!

Najpierw będzie ciut metaforycznie. Stoję sobie w nowohoryzontowej kolejce do sali kinowej i nagle w ogonku za mną pojawia się Pewien Aktor i Bokser w Jednej Personie. A ponieważ persona była bardzo grata przez ostatnie tygodnie jako obiekt potencjalnego wywiadu, włącznie z pędzeniem na złamanie karku na prowincjonalny festiwal i wydzwanianiem ileś razy na telefon rzeczonego Aktora ("nie, nie, nie będzie mnie we WRocławiu...") - wpadam w lekką konsternację. W torbie dyktafonu brak, a Pewien Aktor wyciąga komórkę, zaczyna prowadzić bardzo ważną rozmowę biznesową i znika za horyzontem! Dlaczego, dlaczego?!?!

Innego królika udało się wreszcie dorwać... Tego à la Berlin. Żyjące w Strefie Śmierci między dwoma murami dzikie zwierzaki miały na ponad 150-kilometrowym pasie pokrytym trawą prawdziwy raj. Z czasem stały się symbolem wolności dla Osti, bo jako jedyne mogły przedostać się bez szkody na zachodnią stronę Berlina. W latach 70. artyści ze wschodniego Berlina umieszczali je nawet w swoich pracach - film Bartosza Konopki i Piotra Rosołowskiego kończy się zresztą ujęciem takiego obrazka, z dwoma królikami wpatrującymi się na horyzont za wielką zieloną łąką (landszaft, jak się patrzy!). Dzisiaj, po upadku muru, zwierzaki traktowane są niemal jak szczury, tępi się je, organizując nawet w samym środku wielkiej metropolii wielkie polowania "dla wyrównania populacji".

Bardzo przyjemna opowiastka. Podoba mi się zwłaszcza stylistyka filmu przyrodniczego, czemu udatnie służy boski głos Krystyny Czubówny. Dla młodszych, urodzonych tuż przed albo już po upadku muru ta forma prezentacji historycznych wydarzeń - choć absurdalna i mocno prześmiewcza w tonie - jest z pewnością atrakcyjna.

6 lip 2009

Przebić Hitchcocka

Wydaje się, że w USA jeśli czyjaś twarz jest na butelce napoju energetycznego czy na kartonie z płatkami kukurydzianymi – to jest to pewnie jakiś celebryta, który za reklamę kupił sobie dom albo samochód. Niekoniecznie. Zdjęcie małej dziewczynki z blond włosami na kartonie z mlekiem zainspirowało Damiana Harrisa do napisania scenariusza o porwanej 8-latce, która całe dzieciństwo spędziła w towarzystwie dwóch „wujków”-alfonsów i ciemnoskórego rówieśnika – współtowarzysza cierpień, ale i zwykłych dziecięcych zabaw.

O filmie „Gardens of the Night” jakiś amerykański krytyk napisał, że Hitchcock nie wyobraziłby sobie bardziej perfekcyjnego koszmaru. Ciekawe, że chociaż pozbawiony drastycznych scen, film przykuwa do fotela, a za chwilę trzeba walczyć z samym sobą, by go nie wyłączyć. Proceder wprowadzania małych dzieci na drogę prostytucji ukazany został niemal z dokumentalną wnikliwością, przypominającą jakiś film edukacyjny dla pedofilów, ale twórca nie pozwala uprzedmiotowić dziecięcego ciała i sprowadzić go wyłącznie do poziomu obiektu seksualnej dewiacji. Widza ogarnia na przemian to obrzydzenie, to wzruszenie. Dziecięcy bohaterowie: Leslie i Donnie zachowują mimo wszystko wszelkie cechy swoich rówieśników: tęsknią za rodziną, oglądają namiętnie telewizję, uwielbiają lody i budują namiot z prześcieradeł, który staje się schronieniem przed wyimaginowanym (i realnymi) zwierzętami.

Kiedy Leslie i Donnie dorastają, wszystko staje się coraz bardziej skomplikowane. Jak poradzić sobie z traumą, nałogami, brakiem perspektyw, z nietypową więzią, która łączy dojrzewających nastolatków? Nie ma jednak podstaw, by obawiać się ze strony fabuły taniego sentymentalizmu, Harris nie podsuwa gotowych rozwiązań, nie heroizuje też postaci; jedna z nich będzie nawet o krok od powielenia życiorysów swoich porywaczy. Obręcz, jaką założyli oni na młodych ofiarach – zaciska się coraz bardziej, a każda oferta pomocy przyjmowana jest coraz bardziej podejrzliwie.

Kolebie mi się ten film cały czas w głowie, ciężko go tak od razu odstawić na półkę. Mocna historia, kapitalnie rozegrane role, zwłaszcza w wykonaniu najmłodszych aktorów; epizody Johna Malkovicha, Jeremy'ego Sisto oraz drugoplanowa rola Toma Arnolda, które ciężko przeoczyć; bezpretensjonalne, skromne zdjęcia, wysoki warsztat reżyserski – czy trzeba więcej, by startować w konkursie głównym jednego z najważniejszych festiwali na świecie?

1 lip 2009

Obrona odpustowego wiatraczka

Ledwo dwa pokazy, w Koszalinie i w Łagowie, wystarczyły, by film już budził skrajne emocje. Od zachwytów nad nowym odkryciem polskiego kina do pseudometaforycznych ocen odpustowego wiatraczka. Rzeczywiście, tytuł filmu Marcina Wrony może jednak budzić lekką konsternację.

„Moja krew” nie jest feministycznym manifestem na temat Matki Polki, nie jest też rodzinnym dramatem o dziecku odnalezionym po latach w Koziej Wólce, jakąś dziesiątą ekranizacją Grocholi czy innej Łepkowskiej. Jeśli zapamiętamy, że idziemy na film debiutanta (w pełnym metrażu) – to wyjdzie nam na plus: że jest to kawałek dobrego kina. Wystarczyło posłuchać i zobaczyć miny widzów, wychodzących z oldskulowego kina Świteź w Łagowie :), by przypomnieć sobie, że widz ma głos. Niezależnie od tego, jak bardzo będą kręcić nosami panowie krytycy (panie krytyczki będą mniej lub bardziej oczarowane Erykiem Lubosem i na nim skupią krytyczne pienia), widzowie wiedzą swoje.

„Tamagotchi”, bo tak brzmiał roboczy tytuł filmu, to zabawka, którą niektórzy może jeszcze pamiętają jako jaskółkę kapitalizmu w naszym kraju, poprzednika wszystkich Ipodów, mp3, mp4 i czego tam jeszcze. Taką zabawkę z prawdziwie azjatyckim rodowodem znajduje Igor, bokser u kresu kariery, który po diagnozie lekarskiej i cyklu imprez „ku zapomnieniu” nagle odczuwa ojcowskie powołanie (nie wiem, czy słowniki już odnotowały pojęcie tacierzyństwa?). W tle mamy sentymentalny (i o wartości dokumentalnej!) powrót na Stadion X-lecia, największą mniejszość etniczną nad Wisłą, kiczowate filmowe kostiumy nowobogackich (biały ślubny garnitur w kwiatowy deseń jest moim faworytem!), świetne, pomysłowe kadry, muzykę klawiszowca zespołu Pogodno i naprawdę dobry scenariusz (Hartley-Merrill).

Gdybym film Wrony przyrównać miała do filmografii naszych reżyserek, o których głośno się zrobiło w ubiegłym roku i które są dla mnie reprezentatywne dla dwóch nurtów młodego polskiego kina – twórcy „Mojej krwi” bliżej do Adamik niż Szumowskiej. Jest to kino efektowne (ale i efektywne), trochę bajkowe, ale nie pozbawione potężnego ładunku emocji – balansujące między goryczą a groteską. A niech za najlepszą rekomendację posłuży ciekawostka, że Eryk Lubos dla roli u Wrony podziękował młodemu Żuławskiemu, u którego zagrał jednak Szyc.

Z opublikowanego dzisiaj programu Nowych Horyzontów :))) wynika, że „Moja krew” pojawi się we Wrocławiu. Na deser – dziś bez trailera, tylko tak peszkowato ;)

24 cze 2009

Nowy półkownik

Bożesz ty mój! Dlaczego zawsze, kiedy człowiek sobie zamierzy seans filmu delux, dostaje taką szarość i nudę jak te chmury, co dziś za oknem?! Przykleiłam się do ekranu dopiero jakoś w 70. minucie filmu, przy kluczowej scenie, wokół której osnuto fikcyjną opowieść o Dylanie Thomasie i jego stadku wielbicielek. Uwaga przykuta została raptem na jakieś 5 minut.

Dzisiejsze flaki z olejem to „The Edge of Love” – i wcale nie dziwi mnie opieszałość polskiego dystrybutora, który jeszcze nie podał terminu premiery filmu, w Albionie oglądanego przez widzów grubo ponad rok temu. Dzisiejsza scena kluczowa to strzelanina w domu na walijskim pustkowiu, która przebiła azbestową ściankę. Ah, i jeszcze siarczysty policzek wymierzony brytyjskiej starszej pani w kostiumiku i perełkach (o zgrozo! oddała!).

Chyba obejrzałam do końca ten film tylko dla Sienny Miller. Naturalność i lekkość gry coraz bardziej mnie przekonują do tej aktorki. Grana przez nią postać Caitlin Thomas, która waha się między zazdrością żony a lojalnością przyjaciółki – przykrojona została na właściwą miarę. Przynajmniej Miller nadaje temu wydumanemu melodramatowi cień realizmu.

Melodramat znowu odstawić na półkę na dłuższy czas! I odkadzić umysł...

23 cze 2009

Najlepszy najgorszy film

„Zabójcze ryjówki” idą w odstawkę. Dwa lata temu pojawił się film „Teeth”, który na myśl może nasunąć skojarzenie z krwiożerczymi piraniami. To jednak nie jest kolejny horror o zmutowanych zwierzętach – sterowanych elektronicznych zabawkach czy psach w sztucznych skórkach... No, dobrze, gdyby się uprzeć, to może i jest to rzecz o zwierzęcej naturze :)

Jest jak w horrorze o nastolatkach: amerykańskie przedmieścia, spokojna okolica, przeciętna szkoła z kozłami ofiarnymi i gwiazdami korytarzy. Właściwa akcja zaczyna się od sekwencji gwałtu, który kończy się katastrofalnie dla nie zaspokojonego młodzieńca. Jess, która padła ofiarą kolegi ze szkoły, w niespodziewany sposób karze go, pozbawiając go najważniejszej dla każdego mężczyzny części ciała. Panika, wrzask, walający się po ziemi odcięty członek... Śmiać się czy krzyczeć razem z bohaterką?

Diagnoza wyczytana w Internecie brzmi: vagina dentata. Teoretycznie Jess jest zwykłą dziewczyną – choć jej wola zachowania czystości aż do ślubu na tle nastolatków zakrawa na absurd – nie różni się ona szczególnie od rówieśników. Nietypowa broń czyni ją jednak symboliczną obrończynią kobiecej seksualności.

A jednak, w pewnym momencie nagromadzenie absurdu i czarnego humoru, gra z konwencjami gatunkowymi, umiejętnie stopniowane napięcie – zaczynają nurzyć. Jess godzi się z dziwnym wyposażeniem swojej waginy, przerabia jej działanie nawet na własny użytek. Dlaczego twórcy nie pociągnęli tego dalej? Skok od dziewicy szepczącej: „Czystość, czystość” do mścicielki płci pięknej traci rozmach na rzecz zabawy stylistyką horroru, komedii, thrillera medycznego i krwawiących szczątek ciała. Co poza tematyką feministyczną i świeżością spojrzenia zobaczyli jednak jurorzy w Sundance, by dać filmowi nagrodę specjalną – trudno zrozumieć. Żeby panowie, którzy nie mogą się sami uporać z tym filmem psychicznie, przekazywali sobie z rąk do rąk jak śmierdzące jajo (jak wyczytałam na którymś forum) – „Teeth” jest w sam raz.

„Teeth” pokazane zostanie na festiwalu w Łagowie, w cyklu Poza krytyką.

12 cze 2009

O mieście

Widziany daaawno już, bo ubiegłej jesieni, film Winterbottoma „Genova”, na początku lekko mnie zniechęcił. Bo jakiś taki niemrawy, ni to dramat obyczajowy, ni to kryminał, o ojcu, który po rodzinnej tragedii decyduje się na roczny pobyt z córkami we Włoszech.

A tymczasem przenosimy się z zimowej scenerii do upalnego miejskiego krajobrazu pełnego słońca i półcieni wąskich uliczek. Włoskie miasto przyciąga przybyszy zielonymi tarasami i gwarem kafejek, a zarazem odpycha ich labiryntem podobnych do siebie uliczek. Wprowadza w stan hipnozy, by potem zrzucić z krawędzi w przepaść. Kierując swoich bohaterów uliczkami Genui, Winterbottom konsekwentnie buduje napięcie na miarę Hitchcockowskiego suspensu, które znajduje ujście dopiero w finale.

Bardzo nietypowy to film i doskonale skadrowany, o ciepłych barwach placów, alei i plaż mieszających się z cieniami uliczek, w których diabeł mówi dobranoc oraz lasów otaczających piękne miasto. W sam raz jako przedsmak wakacyjnych wojaży, z tajemnicą w tle. W sam raz zamiast lektury letniego kryminału.

9 cze 2009

Królika złapać

Się porobiło... Pojechało sobie dziecię do grodu Kraka, rozsmakowało w obwarzankach, dobrej kawie, spacerkach i filmach, oczywiście. A o blogu zapomniało...

Tymczasem działalność tfurcza na łamach Pewnego Bardzo Poczytnego Pisma zmusza mnie do poczynienia męczącego gestu w stronę podsumowania krakowskiego festiwalu. Postanowiłam w tym roku stawiać się głównie na porannych seansach, ominęły mnie więc te wszystkie fety Smoczka Smoków, Rożków i Kukuryku Lajkoniku. Dziennikarze też jakoś nie dopisali - w głowę zachodzę, czy nieobecni krytycy przypadkiem nie ostrzą klawiatur już na Erę Nowe Horyzonty...

A w Krakowie było jednak bardzo poważnie, statecznie, trochę też ramotnie (film otwarcia z 2006 roku? no, no...). Werdykt udało mi się przewidzieć w jakiejś połowie, więc w sumie wielkich zaskoczeń nie było...

By mimo wszystko nie odbiegać od tematu, parę filmów, ku pamięci, wspominam:

Wyrok na życie – z wielką frajdą oglądałam poprzednie filmy Marcina Koszałki i tak jak dla niektórych, był to dla mnie jeden z najbardziej wyczekiwanych seansów. Smutno jakoś, bo pan Koszałka, mimo niewątpliwie dobrych chęci i doskonałej realizacji (to ten pan robił zdjęcia do „Rysy”! jego zimowe Planty są przepiękne) – zawiódł moje oczekiwania. Film o więźniarkach, które pobyt za kratami traktują jako substytut normalnego życia (jedna z bohaterek mówi do wychodzącej na przepustkę: wracaj o nas szybko...), jest mniej kontrowersyjny niż wcześniejsze „Istnienie”. Chociaż wcale o wywoływanie kontrowersji mi chodzi – wciąż towarzyszyło mi uczucie, że reżyser nie wyciągnął wszystkiego z nagromadzonego materiału filmowego, a nawet – przeciwnie – popadł w pewne schematy, jak ten już na początku filmu: mężczyźni o wyglądzie typów spod ciemnej gwiazdy ćwiczący w siłowni i pani wysłuchująca mszy w salce obok.

„Garbus” – opowiadam o tym filmie każdemu, kto chce słuchać. Bo to bardzo dobry film jest, po prostu. Niesamowita historia o dojrzewaniu, o miłości do rodziny... i samochodu, oczywiście, pięknego żółtego garbusa. I o odrobinie szaleństwa, koniecznie. Film był o krok od konkursu głównego, z racji regulaminu festiwalu pokazany jednak został jako dokumentalna premiera.



„Największa chińska restauracja na świecie" – po którym już raczej nie skuszę się na jakiekolwiek mięsne dania kuchni chińskiej ;) Przekrój młodego kapitalizmu chińskiego ukazany na przykładzie restauracyjnego molocha Zachodnie Jezioro, zdolnego do obsługi 5000 gości naraz. Rzecz o społeczeństwie, w którym zmiany postępują tak szybko, że trudno nadążyć, a wczorajsi biedacy mają dziś miliony i zastępują partyjnych dygnitarzy. Zadziwiająca mieszanka tradycji i nowoczesności.



Nie udało mi się, niestety zobaczyć nagrodzonego „Królika po berlińsku” Bartosza Konopki. A tymczasem Redaktorowi Pewnego Bardzo Poczytnego Pisma śni się wywiad z reżyserem. Jak widać królika złapać – niełatwa rzecz. Wszelkie podpowiedzi, gdzie film można jeszcze zobaczyć – mile widziane.

25 maj 2009

Dobry, zły i brzydki – wcale nie na wesoło

Jest dobry – kowboj starego gatunku, człowiek zasad, choć interpretowanych czasem w dziwaczny sposób. Uparty, spokojny, cierpliwy.

Jest zły – zdegeneroerwany człowiek prawa i porządku, o kamiennym sercu i wciąż nie zaspokojonym libido. Rasista, nieokrzesaniec, egoista.

Jest brzydki – Meksykanin Melquiades Estrada, któremu anioł śmierci zgotował trzy pogrzeby. Zieleniejący coraz bardziej, walczący z mrówkami, odbywający ostatnią podróż, przewieszony przez siodło.

w „Trzech pogrzebach Melquiadesa Estrady” Tommy'ego Lee Jonesa to nie same pochówki są najważniejsze, tylko część filmu zatytułowana „Podróż”. Pierwszy z bohaterów realizuje w niej daną przyjacielowi obietnicę, drugi zabrany zostaje przymusem i odbywa w ten sposób podróż swojego życia. Trzeci w sumie nie ma nic do powiedzenia, jest tylko niemym świadkiem przesuwających się piaszczystych, surowych pejzaży Meksyku, zmierzającym do swojej małej ojczyzny między dwoma wzgórzami.

Mocno zapadający w pamięć film. Wątpię, czy można lepiej opowiedzieć dziś o naszej współczesnej moralności, a raczej – o jej braku.

24 maj 2009

Na czas kryzysu

Jeśli ktoś zamartwia się niespłaconym kredytem, brakiem funduszy na wakacje czy kilkumiesięcznymi poszukiwaniami nowego mieszkania do wynajęcia – niech obejrzy „Przeznaczone do burdelu”. I nie chodzi mi tu o rodzaj filmowej rekompensaty na życiowe smutki, ale sążnisty kawałek życia w dzielnicy czerwonych latarni w Kalkucie, który przekona, że nasze problemy bledną wobec opowieści małoletnich bohaterów.

Historia codziennego życia kilkorga dzieciaków w tej dzielnicy budowana jest w oparciu o ciekawy autokomentarz – cykle fotografii wykonanych przez młodych fotoamatorów. Reżyserzy Zana Briski i Ross Kauffman, zamiast ingerować w hermetyczną i mało przyjazną dla ludzi z zewnątrz przestrzeń, skłonili małych Indusów do robienia zdjęć, dostarczając im sprzęt i prowadząc warsztaty w dzielnicy. Przez obiektywy małych kompaktowych aparatów obserwujemy więc świat, który nawet nie pojawiłby się w naszej wyobraźni. Jednocześnie twórcy filmu nie ustają w próbach wyrwania swoich podopiecznych z dzielnicy, co już może stanowić złamania zasady obiektywności filmu dokumentalnego. Są więc i łzy, i bezsilność. I radość z małych zwycięstw.

Chociaż „Przeznaczone do burdelu” to obraz sprzed kilku dobrych lat, nic nie wskazuje, by sytuacja wykorzystywania dzieci do prostytucji przez ich krewnych miała ulec zmianie. Afera, jaka wybuchła kilka miesięcy temu w związku z próbami sprzedaży dziewczynki, która zagrała w filmie „Slumdog – milioner z ulicy”, jest tego aż nazbyt wyrazistym dowodem. Poraża w dokumencie wyraz dorosłości na twarzach kilkulatków, stopień ich odpowiedzialności na rodziny i jednoczesna chęć do zabawy oraz pragnienie opuszczenia kalkuckich slumsów. Pochodzenie i miejsce zamieszkania zamyka im praktycznie możliwości edukacji (jedna ze szkół wymaga przed przyjęciem testów na obecność wirusa HIV). I nie będzie odkrywczym stwierdzenie, że najprostsza obietnica zmian, posmak innego świata są dla tych dzieci otwarciem furtki, na której dotąd wisiała wielka kłódka. Przed nami nikt nie stawia tylu przeszkód, co przed dziecięcymi bohaterami filmu.

Zdjęcia pochodzą ze strony filmu.

20 maj 2009

Sprawdzian dla cierpliwych

W mieście B, którego kino tym razem daje do wyboru seans „Generała Nila” lub „Hanny Montany” – telewizja znowu była ratunkiem dla spragnionych relaksu po znojnej, choć efektywnej ;) pracy nad tekstem dla Pewnego Bardzo Poczytnego Pisma.

Po majowym słońcu, dobrym jedzeniu i kilkugodzinnych włóczęgach z aparatem w ręku - przyszła pora na „Martwą naturę" chińskiego reżysera Zhanga Ke Jia. Na tle rosnących wód Jangcy reżyser tworzy wątki dwóch postaci: górnika opuszczonego przez żonę i córkę oraz pielęgniarki, która poszukuje zaginionego męża. Historie bohaterów to jednak nie najważniejsze punkty filmu, uwagę przyciąga bowiem mit nowych Chin, budowany na naszych oczach wraz z jego symbolem – Zaporą Trzech Przełomów na Jangcy. Największa obecnie atrakcja turystyczna w Chinach ściąga tysiące turystów, przybywających na statkach dorzeczem rzeki, usadzonych grzecznie w pokładowych kafejkach ze swoimi aparatami i komórkami wyposażonymi w dzwonki ze starych chińskich hymnów oraz potulnie słuchających opowieści o marzeniach Sun Jat Sena, ojca republiki chińskiej i Mao Zedonga.

Ale rzeką statki płyną też w drugą stronę - to 1,5 miliona wysiedleńców, którzy wraz z osiągnięciem przez masy wody magicznego poziomu 156 metrów tracą swoją historię, swoje najcenniejsze skarby, również w narastającym chaosie – swoich bliskich. Piętrzące się jeden na drugim paradoksy trącą z lekka surrealistycznym klimatem, który szczęśliwie burzy niemal dokumentalny charakter filmu.

Inną warstwę tworzą martwe przedmioty, still life, jak zatytułowali film anglojęzyczni dystrybutorzy. Przedmioty-symbole przeszłości czasem wyszczególnione zostają na czarnych planszach jako stopklatki. Każdy z nich ma swoją historię, jak na przykład herbata, którą bohaterka znajduje wśród rzeczy swojego męża. To artefakty, które za chwile będą miały status obiektów archeologicznych. Reżyser przygląda się im wnikliwie, jakby chciał z nich stworzyć fotografię pamięci, tak jak tworzył ją Terence Davies w „Dalekich głosach, martwych naturach”.

Film dla cierpliwych i złaknionych estetycznych wrażeń. Cierpliwość bywa wynagradzana surrealistycznymi perełkami, takimi jak UFO przelatujące nad nieboskłonem.

11 maj 2009

Penelope, Penelope, Barcelona

Znowu musiałam się namyśleć. Przeanalizować, przetrawić, przegadać z tym i owym. By w końcu stwierdzić, że... już mi się chce lata. Letnich pogaduch w ogródkach, jedzenia na świeżym powietrzu, włóczenia się bez celu aż po świt. I oczywiście, sezonu ogórkowego w pracy. :)

Do kolejnego Allena po raz kolejny przymierzałam się przez pewien czas. „Vicky, Cristina, Barcelona” reklamowany jako „humor Allena w świecie Almodovara” jest jakąś miłą odmianą po ciężkich, brytyjskich klimatach poprzednich fabuł, choć do filmowej rewelacji mu jednak daleko. Ogląda się przyjemnie, ale chyba bardziej ze względu na klimat ukochanego przez wielu miasta, niż dla samej historii. Ta bowiem służy tylko naszkicowaniu sylwetek albo neurotycznych, albo lekkomyślnych Amerykanek na tle europejskiej witalności, miłości do życia i ...szaleństwa. Jest to więc raczej zbiór scenek, w których Allen obśmiewa jak zawsze amerykańską klasę średnią, może jakaś refleksja nad okolicznościami, prowadzącymi do punktu bez wyjścia, niż konsekwentnie poprowadzona historia o życiu w hiszpańskim mieście.

Czy tylko mnie się zdaje, że Allen autentycznie boi się kobiet i dlatego tak go one przyciągają? Czy dlatego karze je, rzucając w ramiona to mizoginów w czerwonych koszulach, to ledwo odstających od ziemi japiszonów na przemian? Penelope Cruz powiedziała w którymś wywiadzie, że przy pierwszym spotkaniu na planie Allen odzywał się do niej tylko monosylabami. Prawdziwa pożywka dla wielbicieli psychoanalizy, Žižka i innych podobnych, będących w potrzebie (jakiejś teorii do zrozumienia filmu czy sztuki w ogóle...)! A już najbardziej bawią mnie opinie, wyczytane gdzieś w sieci, w których widzowie (widzki raczej) utożsamiają się z bohaterkami – jedna z pań odnalazła nawet siebie w obu tytułowych bohaterkach (czy znalazłaby swoje „ja” w Barcelonie?).

I tak przez jedną trzecią filmu czekałam na Penelope. Bo przecież musiała mieć wielkie wejście! I oto staje przed nami niemalże wrak: rozczochrana, z obłędem w oczach, łaknąca papierosa jak powietrza. Chyba głównie za to wypada chwalić Allena po „Vicky, Cristinie, Barcelonie” – za (z przyjemnością użyję archaizmu) obrócenie w perzynę mitu jednej z najpiękniejszych kobiet na świecie.

30 kwi 2009

Znowu o rodzinie w stanie rozpadu, ale...

...w rosnącym napięciu, które przykuwa do fotela. Tak można w skrócie napisać o „Trzech małpach”, mistrzowsko wyreżyserowanych (Złota Palma w Cannes) przez Nuriego Bilge Ceylana.

Tytuł filmu nawiązuje do mądrości buddyjskiej: kto nie widzi zła, nie słyszy zła, nie mówi o złu, tym samym chroni się przed złem. Najpopularniejsze przedstawienie rzeźbiarskie tych słów to trzy małpy, jedna z nich zasłania oczy, druga uszy, a trzecia usta. Uosobieniem każdej z nich jest jedna z filmowych postaci. Kiedy ojciec dobrowolnie idzie do więzienia za swojego szefa, życie rodziny staje na głowie, żona wdaje się w romans z pracodawcą męża, syn jest niemym obserwatorem ich schadzek. Dramat rozpoczyna się wraz z powrotem głowy rodziny, który udaje, że nie widzi zmian, jakie zaszły. Kobieta ucieka od pytań, syn nadal milczy. Atmosfera, jaką Ceylan buduje w swoim filmie, opiera się właśnie na kwestiach przemilczanych, omijanych z premedytacją. [...]

Ceylan już poprzednim filmem, „Klimatami”, wywoływał niezwykle skrajne emocje. Wyrzucano mu to, co paradoksalnie jest mocnym atutem jego filmów: długie, surowe sekwencje ujęć, które albo niemal zacierają kontur sylwetki, albo – przeciwnie – skupiają się na szczególe twarzy, ciała. Przyzwyczajonemu do jasnych fabularnych rozwiązań widzowi trudno się przestawić na to, że historia płynie jakby bez szczególnego udziału reżysera, a wielu kwestii należy się tylko domyślać: z gry spojrzeń, długości milczenia, fizycznej bliskości przy psychicznym oddaleniu. Niebagatelną rolę odgrywa też w „Trzech małpach” Bosfor, na który wychodzą okna mieszkania bohaterów. Lustro wody aż po horyzont może tworzyć przeciwwagę dla ciasnej przestrzeni mieszkania, ale zbierające się nad zatoką obłoki budują gęsty klimat opowieści. Szare chmury ściągają w końcu oczyszczający deszcz, w którym stoi ojciec – katalizator całego rodzinnego dramatu.

[CzK]

10 kwi 2009

Księżniczka Nikotyna

Rzucającym palenie, jak również tym, co walczą nieustannie z palącymi współpracownikami, dedykuję „Princess Nicotine” z 1909 roku. :) Film idealnie reprezentuje ówczesny poziom rozwoju efektów specjalnych.

6 kwi 2009

Wszystko czerwone

Na podsumowanie 9. Tygodnia Kina Hiszpańskiego sprezentowałam sobie domowy seans „Kobiet na skraju załamania nerwowego” Almodovara. Mocno mieszczańska komedia o płci pięknej, jak zawsze u tego wielbiciela kobiet, oscyluje na granicy absurdu i czarnego humoru.

Nie dziwi, a wręcz: znowu przyciąga do filmu niekonwencjonalność damskich postaci: na zmianę rozedrgana i zaraz potem silna Pepa, kochliwa Candela, balansująca na granicy szaleństwa Lucia. A wszystko przez mężczyznę, oczywiście! Almodovar wierzy bowiem, że kobieta potrzebuje mężczyzny jak powietrza i jest zdolna zrobić wszystko, by żadna inna nie odcięła nagle źródła tlenu. Czasem wojna ta wymaga użycia nietypowych środków.

Ważną rolę odgrywa tu gazpacho – według Wiki podawany nawet w kartonikach w MacDonaldzie hiszpański chłodnik, w którym podstawę stanowią pomidory – a więc w pięknym intensywnym odcieniu czerwieni. Biedna zupa stanowi katalizator niespodziewanych wydarzeń, które postawią Pepę na krawędzi. Krwistoczerwone są rozchylone usta Marisy, która niemal cały film... śpi. Czerwony kolor mają elementy wystroju studia dźwiękowego, pojawiające się tylko na chwilę. Czerwony jest w końcu ogromny aparat telefoniczny w mieszkaniu Pepy, który to dzwoni w najmniej pożądanych momentach, stanowiąc zapowiedź kolejnego zwrotu fabuły, to znowu lata w przestworzach, niesiony siłą wściekłości bohaterki. Każdy prędko spostrzeże, że Pepa wyraźnie gustuje w czerwonych butach, paznokciach, ubraniach.

W czerwieni występuje też nader często Lena, bohaterka najnowszej fabuły Almodovara, „Los Abrazos rotos”. Obejrzeć można trailer, w którym Penelope Cruz przechadza się w pięknych czerwonych butach. Czekam na film z niecierpliwością. A poczekać przyjdzie, niestety, aż do września.

2 kwi 2009

Cygański musical

On spotyka ją. Zbliżenie kamery: ona widzi jego. Zbliżenie, on patrzy na nią, ona najpierw nieśmiała, potem się uśmiecha. Muzyka, ona zaczyna szaleńczo tańczyć. I już tylko czekam na widoczki ze Szwajcarii, Egiptu czy skąd tam jeszcze. Masala movie? A skąd! Cygański musical rozgrywający się w nieistniejącej już dzielnicy Barcelony, Somorrostro, na dodatek z 1963 roku. Taka filmowa niespodzianka pojawiła się na Festiwalu Kina Hiszpańskiego.

„Rodzina Tarantos” luźno nawiązuje do „Romea i Julii”. To nic, że fabuła nie grzeszy logiką, że po scenach w scenerii zimowej mamy nagle gorące lato, by potem znów ujrzeć Bożonarodzeniową szopkę – Bollywood już do tego przyzwyczaił. ;) To nic, że historia przewidywalna, a aktorstwo boleśnie mizerne (pozostało tylko głośno obśmiać co gorsze filmowe wyimki) – najważniejsze jest w końcu andaluzyjskie flamenco! Ten i ów z pewnością dostrzeże elementy tańca dalekich azjatyckich pradziadów hiszpańskich Cyganów.

W „Rodzinie Tarantos” pojawiły się dwie persony, których nazwiska do dziś mają na ustach tancerze flamenco. Pierwsza z nich, Carmen Amaya, rolą matki naszego Romea, kończyła światową karierę. Niedługo potem tancerka, która wystąpiła dla dwóch amerykańskich prezydentów, którą znano nie tylko w Europie, ale i obu Amerykach (pochodziła z Kolumbii), zmarła, pozostawiając w spadku jeden z gatunków flamenco - tarantos właśnie. To, co Amaya wyrabia w filmie ze swoim ciałem, to prawdziwy choreograficzny tajfun!



Z kolei debiutujący w „Rodzinie Tarantos” Antonio Gades był popularyzatorem tańca z Półwyspu Iberyjskiego, tancerzem wielu najlepszych scen na świecie oraz odtwórcą ról u Carlosa Saury, m. in. Antonia w „Carmen”.

31 mar 2009

„Katyń” po hiszpańsku

Kina z Półwyspu Iberyjskiego ciąg dalszy... Aż wydobyłam z czeluści szafy hiszpańskie wino, chociaż nad trunek ten zazwyczaj przedkładam inne.

Wino jest, teraz kobiety ;) A nawet 13 kobiet, różyczek właściwie. To bohaterki zrealizowanego z wielkim rozmachem filmu „13 róż” o bardziej uwspółcześnionych wcieleniach Joanny d'Arc. Nastoletnie Hiszpanki zostały rozstrzelane pod zarzutem planowanego zamachu przeciwko generałowi Franco, film przedstawia więc okoliczności ich aresztowania, cykl tortur, pobyt w przepełnionym więzieniu i ostatecznie, sfingowany proces oraz egzekucję.

Wino, kobiety i... śpiew. Nieletnie różyczki, z nielicznymi wyjątkami w postaci starszej nieco Blanki, konsekwentnie nie poddają się reżimowi. Po torturach wkrótce nie widać śladu, więzienie nie robi na nich większego wrażenia, ba, układają o nim nawet radosną, prześmiewczą piosenkę, która towarzyszy im do ostatnich chwil i która stanowić ma psychiczne remedium na doznane krzywdy. Jakimś cudem, mimo umierających z głodu dzieci, dziewczęta nadal wyglądają kwitnąco, do swych więziennych przygód dodają jeszcze protest przeciwko ciężkim warunkom więziennym (eksploatacja heroizmu sięga zenitu!). I nawet oschła dyrektorka więzienia ma łzy w oczach, gdy prowadzi młode kobiety na ostatnią spowiedź!

Być może nadwyżka kobiecych bohaterek sprawiła, że konstrukcja psychologiczna postaci kuleje, a strach, niepewność jutra, rozczarowanie i szok nagle przeobrażają się w rozdzieranie szat, które reżyser Emilio Martinez Lazaro skrupulatnie podkręca do granic możliwości (moja cierpliwość wyczerpała się przy scenie, w której matka jednej z bohaterek biegnie za ciężarówką przewożącą więźniarki).

Skonfrontowałam swoje wrażenia z innymi widzami, i nie tylko mnie zdawało się, że oglądaliśmy hiszpańską wersję „Katynia”. Znając polskie zapędy, zaczynam zastanawiać się, czy teraz powinniśmy oczekiwać filmu o sanitariuszkach z powstania warszawskiego? Im na pewno nie pozwoli się śpiewać czy tańczyć na barykadach, ani umawiać na randki z niemieckim żołnierzem, bo zaraz zakrzyczą ten pomysł bojkotujący projekt „Westerplatte”. Póki co, heroizm w kobiecym wydaniu możemy więc oglądać w filmie hiszpańskim. A potem lepiej zapić. I zapomnieć. Choć pewnie pięknej oprawy scenograficznej i kostiumowej szybko się nie da zapomnieć... ;)

Siła kobiet

9. Tydzień Kina Hiszpańskiego zaczął się w Poznaniu kobiecym akcentem. Tak po almodovarowsku, może się zdawać. Ale film otwarcia, „Siedem stołów bilardowych” klimatem daleko odbiega od „Volver” czy „Kobiet na skraju załamania nerwowego”.

Świat kobiet w filmie Gracii Querejeta nie jest co prawda tak rozchwiany emocjonalnie jak u hiszpańskiego admiratora kobiecych postaci, ale też nie są one twardymi babami radzącymi sobie z przeciwnościami losu z piosenką na ustach. Każda z kobiet, zarówno Angela (Maribel Verdú, pamiętana choćby ze świetnej roli w „I twoją matkę też”), która przejmuje w spadku po ojcu podupadający salon bilardowy, Charo, samotnie opiekująca się matką, czy Julia, imigrantka z Hondurasu, zarabiająca dla rodziny – wielokrotnie upadają. Podnoszą się i upadają znowu. Towarzyszą temu łzy, złość, ale też ironia i konsekwencja. Angela ustawia do pionu starą drużynę bilardową, wciąż ma w sobie mnóstwo ciepła dla syna i przyjaciół. Charo pozwala sobie na słabość, zatrudnia pomoc przy matce, pozwala sobie też na bycie szczęśliwą po latach wyrzutów sumienia. Julia natomiast wyrasta z idealizmu i z marzeń, staje się twardo stąpającą po ziemi kobietą, która coś straciła i coś zyskała. Siła kobiet?

Chcąc nie chcąc, męscy bohaterowie wypadają w „Siedmiu stołach bilardowych” nadzwyczaj niekorzystnie. Są albo zakłamani, albo zbyt mało zdecydowani do podjęcia życiowych decyzji, albo kierują się egoistycznymi pobudkami. Chwilami ta słabość bohaterów irytuje (gdzie się podziali południowi machos?!), ale zdaje się, że reżyserce wyraźnie zależało na ukazaniu kobiet jako siły sprawczej, którą mężczyźni są popychani. Metaforycznie ujmuje to scena, w której najmłodszy z drużyny, Fele – choć chełpi się swoimi umiejętnościami – zdaje się czekać na gest ukochanej przyzwalający na uderzenie bili, szukając wzrokiem jej potwierdzenia. Stół bilardowy, wokół którego skupiają się bohaterowie, zdaje się być polem walki, której pozycje wygranego i przegranego, są, niestety, jasne od początku filmu.

Przewidywalność filmu ratują nade wszystko mistrzowsko rozpisane, niezwykle dowcipne dialogi, doskonałe aktorki oraz... pistacjowe szpilki Charo! :))

27 mar 2009

Brudny Harry wraca

Między jednym a drugim stukiem w klawisze podczytuję dzisiejszą Wyborczą, w której Tadeusz Sobolewski pisze m. in. o brazylijskim „Mieście Boga”, że krzyk przeciw niesprawiedliwości zaczął przybierać kształt nihilistycznego kiczu. I tak się zastanawiam, bo słowa te, choć o innym filmie traktują, bardzo pasują mi do „Gran Torino”.

W swoim nowym filmie Clint Eastwood zabiera nas znowu na prowincję, do świata imigrantów wypierających mieszkańców pięknych domostw na przedmieściach Detroit. Reżyser wciela się również w starszą, zdecydowanie bardziej zgorzkniałą, rasistowską i, rzeczywiście, nihilistyczną wersję Brudnego Harry'ego. Weteran wojny z Korei o swojskim nazwisku Walt Kowalski z trudem znosi nowych sąsiadów, zaciekle broniąc swego terytorium na obszarze szerokości własnego trawnika. Sama postać głównego bohatera to prawdziwe scenariuszowe i aktorskie cacko – Eastwood gra mistrzowsko, i pierwszych filmowych skrzypiec nikt mu nie odbierze.

A jednak... „Gran Torino” wyszło jednak reżyserowi średnio udanie. Póki obserwujemy przeobrażenie relacji Kowalskiego z sąsiadami, film nosi cechy eksperymentu obyczajowo-społecznego z komediowymi wstawkami obrazującymi różnice kulturowe. Ale gdy rzecz staje się bardziej poważna, a Kowalski wraca do przeszłości i znowu idzie na wojnę, to wspinamy się właśnie na poziom kiczu. Kiczu, niestety, szablonowego, który może nawet potrafi chwycić za gardło – choć efekt to obliczony bardziej na tłumy walące do kin na film o ostatnim sprawiedliwym – ale też kiczu, który nie posiada żadnych cech filmowej umowności, jak to było w przypadku porucznika Callahana.

The Big Con

Ciekawa jestem, czy Amerykanie jeszcze lubią oglądać, jak robi się ich w konia? Po wielkim sukcesie „Borata” w Stanach parę lat temu (18 mln $ przez pierwsze 3 dni!) wnioskuję, że nic się nie zmieniło. Od kiedy? Od 1973 roku, gdy na ekranach pojawił się film „Żądło”, w którym dwóch oszustów: Gondorf i Hooker doprowadza do bankructwa najbogatszego szychę Chicago, Lonnegana.

Parodiująca gatunek kina gangsterskiego fabuła filmu George'a Roy'a Hilla oparta została na prawdziwym oszustwie dwóch braci Gondorfów, którzy w 1914 roku ogołocili pewnego bogacza. Z tą jednak różnicą, że bogacz był Anglikiem, nie nadzianym gangsterem irlandzkiego pochodzenia, a historia nie zakończyła się dla braci tak pomyślnie, jak w „Żądle”, chociaż panowie do wieku emerytalnego wykonywali swój specyficzny zawód. Idę jednak o zakład, że nie budzili oni takiego zainteresowania żeńskiej populacji, jak Paul Newman i Robert Redford. Aktorzy, którzy męczyli kostiumolożkę filmu, by dawała im niebieskie koszule dla podkreślenia koloru ich oczu, wyznaczyli pewien standard dla filmowych drani, z powodzeniem podjęty choćby przez bohaterów „Ocean's Eleven”. A twórcy wspaniałej stylizacji Chicago z lat kryzysu zapracowali sobie na sporo nagród i miejsce „Żądła” wśród najlepszych obrazów filmowych.

Z pewnością przysłużyły się też temu ragtimowe rytmy Scotta Joplina, którego utwór skomponowany w 1902 roku film rozsławił po ponad 70 latach.

18 mar 2009

Tym razem rewolucji nie będzie

Tytułem wstępu, muszę powiedzieć, że od pewnego czasu jestem wielbicielką kina fabularnie osadzonego w Wielkiej Brytanii w pierwszym 30-leciu XX wieku. Mogę wciąż wracać do „Gosford Parku”, do filmów Ivory'ego, „Okruchów dnia” czy „Powrotu do Howards End”.

Każdy z tych tytułów ma swoje smaczki – poza oprawą scenograficzną, kostiumową czy plenerami, często kontrastuje stary, arystokratyczny porządek, z nowym, rewolucyjnym fermentem brytyjskiej klasy średniej czy społecznych odmieńców, pozostających poza socjetą. Tak też, zdawać się może, będzie w innym „powrotnym” filmie, tym razem wracającym do Brideshead. Charles, dzięki przyjaźni z Sebastianem, wkracza w progi jego rodzinnego domostwa. Lawirowany przez panią Marchmain, ale też zafascynowany życiem innej klasy niż przynależna malarzowi z Paddington - Charles początkowo przystaje na konwenanse i „zobowiązania wobec rodziny”. Kiedy jednak jego ateizm coraz mocniej zderza się z konserwatywnym katolicyzmem mieszkańców Brideshead, bohater próbuje dokonać przewrotu w głowach przyjaciół.

A tym razem rewolucji nie będzie. O ile wspomniane wyżej filmy dają przedsmak upadku starego porządku – choćby poprzez wiszące nad postaciami widmo wojny – „Powrót do Brideshead” to właśnie buntownika w osobie głównego bohatera karze najbardziej. Wzrost ideologicznej papki wylewającej się z ekranu jest więc coraz bardziej irytujący, bo to na Charlesa spada cały bagaż emocjonalny rodziny, która chciałaby żyć szczęśliwie, ale którą przyciska snobizm, konwenanse i wiara, niestety. Ostatecznie więc nasz filmowy Hiob pozostaje bez żony, bez kochanki, bez lnianego garnituru i dwóch obrazów.

O wiele bardziej ciekawiłoby mnie obserwowanie poczynań miłosnego trójkąta w Brideshead czy wszelkich wątków rozgrywających się poza Europą, albo wątpliwości i walki z własną ambicją Charlesa. Tymczasem z pola widzenia usuwa się chyba najciekawszą postać w filmie: „sodomicznego” Sebastiana, a miłość Charlesa i siostry Sebastiana, Julii, opiera się na – proszę o werble! – przeznaczeniu (że o tandetnym motywie rozstania już nie wspomnę). Charlesa natomiast najpierw skazuje się na moralną walkę z wiatrakami, a potem wysyła do... dżungli, gdzie wreszcie oddaje się realizacji marzeń. W rzeczy samej, wychodzi na to, że ciekawszy byłby z tego klasyczny melodramat (choć za gatunkiem tym nie przepadam), niż ciężkostrawny dramat „religijny”.

17 mar 2009

Obiad dla Ukochanego Wodza

W mieście B, w którym istnieje obecnie tylko jedno kino, w dodatku zamknięte w poniedziałki, telewizja stanowi prawdziwą skarbnicę mądrości. Włączyłam więc wczoraj, między telewizją śniadaniową a show Davida Lettermana, kanał Kino Polska. Choć godziny poranne nie sprzyjały stymulacji umysłowej, przez przypadek trafiłam na nieziemski dokument „Defilada”. I tak Letterman poszedł w odstawkę. :)

Jeśli kogoś męczą już zaćmienia pamięci w kwestiach PRL-owskiego dzieciństwa, zwłaszcza te tyczące pochodów pierwszomajowych – wszystko wróci do niego w dwójnasób po choćby pobieżnej lekturze filmu Andrzeja Fidyka, autora bardzo dobrych „Kiniarzy z Kalkuty”. „Defilada” jest obrazem uwiecznionym podczas obchodów 40-lecia istnienia Koreańskiej Republiki Ludowej, które czasowo zbiegły się z olimpiadą w Seulu.

Dawno nie widziałam dokumentu, który tak bardzo daleki byłby od oceny obrazowanej rzeczywistości, a jednocześnie tak mocno podkreślał wszelkie jej absurdy. Lud koreański, który w „Defiladzie” jest głównym bohaterem - mówi o miłości do Ukochanego Wodza słowami wyjętymi z książek jego autorstwa, architekturą zaprojektowaną przez Wielkiego Przywódcę i socrealistycznym malarstwem, które zastępuje z powodzeniem uliczne billboardy. Powrót do przeszłości? Oczywiście, w najbardziej przerysowanej formie. To opowieść o kraju, gdzie przedszkolaków uczy się piosenek o rodzinnym domu Ukochanego Wodza, gdzie każdy kamyk, na który nadepnął Ukochany Wódz, jest niemal święty, a sam Ukochany Wódz ze swej dobroci szkoły obdarowuje wypchanymi tygrysami. I oczywiście, gdzie żona Ukochanego Wodza zawsze na pierwszym planie stawia ugotowanie obiadu mężowi. :)



Dokument z najwyższej półki! Polecam, można go zobaczyć w całości na Youtubie.

Andrzej Fidyk jest też twórcą „Białoruskiego walca”, który udało mi się obejrzeć kiedyś na festiwalu w Krakowie, o Aleksandrze Puszkinie z Bobru, niekonwencjonalnym mieszkańcu ostatniej „rosyjskiej kolonii”. Wspominam o tym filmie specjalnie dla Kobiety Nieprasującej. Bo, proszę pani, obchodzi! ;)

5 mar 2009

Września fabularna

Kilku twórców, którzy zaprezentowali krótkie fabuły na Prowincjonaliach, z filmowym błogosławieństwem wysłała w świat i czekała...

Wśród nich jest Ksawery Szczepanik i jego „Kontrakt” – film przepięknie zrealizowany w niesamowitej scenografii starego domu, z bardzo nastrojowymi ujęciami, podkreślonymi kameralną, oszczędną muzyką. Gdyby tylko jednak na określaniu urody miała polegać ocena filmu, to Benjamin Button ukradłby kilka rycerskich statuetek Jamalowi. A tymczasem oszczędność scenograficzna, dźwiękowa i zdjęciowa „Kontraktu” zdecydowanie służy fabularnej krótkiej charakterystyce więzi łączącej matkę i syna.

Mężczyzna chce sprzedać dom i znaleźć opiekę dla starzejącej się, samotnie mieszkającej matki. Przyjeżdża do opustoszałego, cichego, starego domostwa, po którym włóczy się duch ojca, a wszędzie wiszą w powietrzu wspomnienia z dzieciństwa. Relacje łączące postaci pokazuje Szczepanik poprzez krótkie zdania i ledwie dostrzegalne gesty. Zarysowuje także kontrast między nimi: matka jest lekko wycofana, spokojna, zamyślona, zapatrzona w przeszłość. Syn boi się przyszłości, nie chce zostawiać kobiety samej na czas swego wyjazdu do pracy. A ponieważ obawia się też swoich emocji, nadskakuje matce, fuka na nią, szuka jej po pustym domu...

Bardzo łagodny, spokojny obraz, wnoszący posmak lata w przedwiosenny czas.

Jacka Bławuta znają już ci, którzy widzieli jego dokumentalnego „Wojownika”. Tym razem we Wrześni reżyser zaprezentował przedpremierowo na poły dokumentalny, na poły fabularny „Jeszcze nie wieczór” z fenomenalnym Janem Nowickim. Przenosimy się wraz z nim do Domu Aktora w Skolimowie, którego mieszkańcy wystawią, z nieukrywaną początkowo niechęcią (sic!), drewnianego „doktora Fausta”.

Pojawiają się w filmie tuzy polskiego aktorstwa: Tyszkiewicz, Szaflarska, Gliński, Kłosowski, swój epizod ma Nina Andrycz, i choćby oni powinni stanowić rekomendację tego filmu. „Kobieta pracująca”, czyli Irena Kwiatkowska, obecna zresztą na pokazie we Wrześni, do końca wypierała się, że nikt jej nie dał angażu u Bławuta, a w kadrze znalazła się właściwie przypadkiem, jako rzeczywista pensjonariuszka Domu Aktora. Sposób pracy Bławuta z aktorami, którego efekty widać na ekranie, efekty nierzadko zresztą improwizowane, ukazał niezwykłą wrażliwość samego reżysera i jego ciepły stosunek wobec obrazowanych postaci.

Jedynym, co przeszkadza w filmie, są niestety młodzi bohaterowie: pełna erotyzmu kucharka Małgorzata oraz uwielbiający hiphop Student – odtwarzani przez Sonię Bohosiewicz i Antoniego Pawlickiego. Szkoda, że aktorzy tak dobrzy mieli do zagrania postaci tak banalne i po prostu płaskie. Pozwalają one chyba tylko na odkrycie kontrastu, jaki rysuje się w warsztacie aktorskim młodszych i starszych wykonawców. Bo w sumie o tym jest „Jeszcze nie wieczór”, o ścieraniu się młodego ze starym, sztuki z szarą rzeczywistością, życia ze śmiercią.

Premiera: 15 maja.

1 mar 2009

Września kinem stoi [cd.]

Dzień II

...spędzony na pokazach dokumentalnych, po których już bardzo chciało się dobrnąć do dnia następnego, z fabułami. Nie dlatego, że „prowincjonalne” dokumenty były słabe (nie były). Oglądając na ekranie przez kilkanaście godzin różnorakie kawałki życia, można trochę zatęsknić za fikcją.

Tak w pamięć zapada mocno osobisty „Mama, tata, Bóg i szatan” Pawła Jóźwiaka-Rodana. Jest to ostre spojrzenie na życie rodzinne autora: ojciec – antyklerykał, autor książek „popularnonaukowych” i pokątnej literatury erotycznej (co by powiedzieli znajomi panowie od literatury na słowa: „chciałem przeczytać dobrą książkę [...] i zobaczyłem, że wówczas nie było nic naprawdę dobrego, co mógłbym przeczytać” ;)); matka – była wokalistka, słuchaczka Radia Maryja. Autor opisuje więc swoje dzieciństwo, spędzone w dwóch domach swoich rodziców, którzy szybko się rozwiedli.

Rodan-Jóźwiak usiłuje dociec, jak mogły połączyć się dwie tak różne, a przecież bardzo malownicze postaci. Przeprowadza wywiady z rodzicami, każde z nich ma inną wersję wydarzeń. Jest to też próba osadzenia własnej osoby w relacjach rodzinnych. Choć już dorosły, niezależny, autor przechodzi jednak chwile załamania, czego dowodem są dwa autokomentarze. Pierwszy z nich wskazuje na problemy ze ścieraniem się z materiałem filmowym i zatracenie chłodnego stosunku do wydarzeń, jaki cechować powinien dokumentalistę. Drugi – bardziej optymistyczny – każe patrzeć do przodu, w przyszłość.

„Mama, tata, Bóg i szatan” jest więc nie tylko formą filmowej autoterapii – godna podziwu jest szczerość reżysera wobec samego siebie i wobec widza (reżyser niestety zniknął po pokazie i nie udało się postawić kilku nurtujących pytań...). Jest to też próba zmierzenia się z dokumentem jako formą osobistej refleksji, w której obiektywizm wobec opisywanych zdarzeń trzeba po prostu odstawić na półkę. Nie należy jednak oczekiwać filmu przygnębiającego, nie pozwala na to ironia autora w obrazowaniu swoich nietuzinkowych bohaterów.



Przypadł mi też do gustu film Tomasza Wolskiego „Złota rybka” o pensjonariuszach Domu Opieki Społecznej w Krakowie. Zdobywca nagród z Krakowskiego Festiwalu Filmowego oraz Nowych Horyzontów to ciepły obraz młodych niepełnosprawnych, którzy przygotowują spektakl na podstawie baśni o Złotej Rybce. Próby, powtarzanie dialogów, robienie kostiumów wprzęgnięte zostały w życie codzienne bohaterów.

Wolski wybrał kilka postaci, na których skupia się oko kamery, by pokazać, że świat, w którym żyją, także ma swoje wielkie walory. Jest w nim przede wszystkim miejsce na własne marzenia, na życie wśród ludzi, szansa na dotykanie świata poza domem opieki. Tu należałoby zbić argument o prześmiewczym charakterze filmu Wolskiego i innych podobnych podejmujących temat osób niepełnosprawnych. „Złota rybka”, owszem, pozwala się śmiać, ale jeśli się śmiejemy, to razem z bohaterami dokumentu – oni też potrafią żartować z samych siebie, z własnych niedostatków. Lepsze to niż malowanie rzeczywistości w czarnej tonacji. A film Wolskiego czyni w niej pewien przełom.

27 lut 2009

Września kinem stoi

...do jutra, przynajmniej. Zjechało się do małej mieściny gwiazd i gwiazdeczek, że nic, ino brać autografy i na Allegro opylać, jak radzi pewna znajoma. ;)

O festiwalu Prowincjonalia jednak, już na serio. Program pogrupowano, rozdzielając bloki na dokumenty, krótkie i długie fabuły.

Dzień I (25.02.)

Przyjeżdżam niemal pod wieczór, padnięta jak po podróży koleją transsyberyjską. Trafiam więc tylko na „Luksus” Jarosława Sztandery, a sala Trójki coraz bardziej się zapycha. Nic dziwnego, bo niespełna 40-minutowa czarno-biała etiuda w ubiegłym roku wywołała poruszenie na festiwalu w Koszalinie, a potem w Gdyni, gdzie Sztandera odebrał Grand Prix Konkursu „Młode Kino Polskie”.

Luksus to 17-latek, który opuszczony przez alfonsa-pedofila, trafia pod dworzec Warszawa Centralna, gdzie musi sobie radzić sam. Z farbowanymi włosami, wymuskany, w kurteczce z kożuszkiem, walizką na kółkach i ze srebrnym łańcuchem na szyi zdecydowanie odstaje od dworcowych bezdomnych. Kiedy na drodze chłopaka staje Młody, Luksus powoli dostrzega w dziecku szansę na powrót do starego życia...

Obraz dzieciaków żyjących z prostytucji jest u Sztandery tak realistyczny, jak tylko może być: jest bezwzględny alfons, fotograf płacący 50 zł za pozowanie do zdjęć pornograficznych, szantaż byłych klientów, werbunek małoletnich. Spodobało mi się ujęcie całego mechanizmu, który od postaci Młodego – zabiedzonego, głodnego dzieciaka szlajającego się po tunelach dworca prowadzi do cynicznego, ale równie zagubionego Luksusa. To wszystko w 40 minutach. A z każdą sceną oczy otwierają się coraz szerzej.

Trzeba dodać, że Zbigniew Zamachowski kreacją Popersa do arsenału swoich ról drani dodał kolejną, obok Edzia z „Cześć, Tereska”.

23 lut 2009

Oscar staruszek

Nie wypada, po prostu wstyd byłoby nie wspomnieć choć jednym zdaniem. Więc będzie, jedno: wielkich zaskoczeń nie było... ;)

A tymczasem dziś o pewnej oscarowej produkcji sprzed prawie 70 lat. Taki Oscar z 70-tką na karku, który do tego nigdy nie trafił do samego reżysera, tylko do producenta. Ladies and Gentlemen, przed nami... „Rebeka” Alfreda Hitchcocka!

Fabuła, oparta na powieści pod tym samym tytułem, jest dość nietypowa, bo za główną postać obiera bohaterkę, która ani razu nie pojawia się w kadrze. Rebeka to bowiem zmarła żona szanowanego właściciela ogromnej angielskiej posiadłości Manderlay, do której przywozi on nową żonę. Młoda, zagubiona druga pani de Winters, której imię – w przeciwieństwie do poprzedniczki – nie pada w filmie ani razu, musi więc zderzyć się z mitem pierwszej pani w Manderlay.



Jak widać, niezwykle znaczącą postacią jest też pani Danvers. Pokojówka Rebeki, jej cicha wielbicielka, budzi popłoch u drugiej pani de Winters. Wielokrotnie podkreślano, że pani Danvers pojawia się za każdym razem bezszelestnie, przez co Hitchcock chciał wzbudzić jeszcze większy strach pani de Winters. Nie bez znaczenia jest też homoerotyczne przywiązanie pokojówki do zmarłej Rebeki. Sugestie dotyczące orientacji mało atrakcyjnej, suchej, lekko upiornej pani Danvers, do której kuzyn zwraca się męskim imieniem Danny, miały podkreślać diaboliczny typ postaci – kino lat 40. i 50. nie pozostawiało wątpliwości co do oceny homoseksualistów (pomimo bohaterek Marleny Dietrich i nawet Grety Garbo). Grunt, że pani Danvers na stałe zapisała się w kanonie postaci kina noir.

Wiele ciekawych historii wiąże się z samą postacią drugiej pani de Winters. O rolę towarzyszki Laurence'a Oliviera – Maxa de Wintersa starała się między innymi jego żona Vivien Leigh. Podczas przesłuchań wypadła ona dość słabo, nadając swojej interpretacji zbyt dużo siły i pewności siebie. Złośliwi twierdzą jednak, że była do tej roli... za stara.



Laurence'owi Olivierowi, niezadowolonemu, że prawdziwa żona nie mogła nią być także na ekranie, nie układała się więc współpraca z Joan Fontaine. Słynący z czarnego poczucia humoru Hitchcock wykorzystał nieporozumienia między głównymi aktorami. Wmówił Fontaine, że nie tylko Olivier, ale cała ekipa jej nie znosi, czym chciał wzmonić efekt osaczenia odtwarzanej przez nią postaci. Przyznaję, że pomimo teatralnego przerysowania gry Fontaine (charakterystycznego dla kina tego okresu), jej bohaterka jest niezwykle młodzieńcza i świeża.

Inna nietypowa cecha „Rebeki” dotyczy motywu śledztwa dotyczącego śmierci tytułowej postaci, rozpoczyna się ono bowiem dopiero mniej więcej po 2/3 filmu. Wcześniej fabuła koncentruje się na przemianie drugiej pani de Winters, wprowadzanej stopniowo przez mieszkańców Manderlay w tajemnice położonej na odludziu posiadłości. Wynik śledztwa okazuje się prostszy, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać. W ostatecznym rozrachunku jest więc „Rebeka” raczej dramatem psychologicznym, niż kryminałem. Bez wątpienia jednak wyznacza kierunek kinu noir. I stanowi niezwykłą gratkę dla wielbicieli starych wielkich domów. Bo podobno producent David O. Selznick podjął się tego projektu tylko ze względu na końcową scenę podobną do tej z innego swego filmu, z małżonką Oliviera zresztą w roli głównej...