29 sty 2009

Dostojewski w Nowej Hucie

O fenomenie autora „Zbrodni i kary” pisał dawno temu w esejach o związkach kina z literaturą i teatrem Aleksander Jackiewicz. Jego zdaniem inspiracja Dostojewskim, choć w wielu przypadkach zupełnie anonimowa (i może dla przyszłych dziejów sztuki przez to najcenniejsza), funkcjonuje pomimo upływu czasu w literaturze i filmie. Robert Bresson w „Kieszonkowcu” sięgał do motywów „Zbrodni i kary”, a akcję filmu umieścił na ulicach sobie współczesnego Paryża.



Do krakowskiej dzielnicy w wiek XXI przeniósł innych bohaterów rosyjskiego pisarza Petr Zelenka, z którym niebawem autorka będzie miała okazję spotkać się (niestety, nie twarzą w twarz) w pięknym mieście ;)

O literackim pierwowzorze reżyser nadmienia w scenie-perełce, w zasadzie miniskeczu, prezentującym kulisy powstania „Braci Karamazow”. Kukiełkowy monodram jest świetnym przerywnikiem w fabule i stanowi niezaprzeczalnie wspaniały atrybut czeskiego humoru w tym poważnym przecież filmie. Warstwa filmowa obejmuje bowiem wydarzenia związane z przybyciem czeskiej trupy do Nowej Huty na festiwal teatru offowego, która ma w postindustrialnym otoczeniu wystawić spektakl na podstawie powieści. W tle prób aktorów i rosnących między nimi napięć rozgrywa się osobisty dramat jednego z widzów. Przyznam, że po wyjściu z seansu miałam mieszane uczucia. Scenariusz znacznie spłyca wątki dotyczące czeskich aktorów, a sam film zbytnio się dłuży.

Jak właściwie ocenić czeskich wykonawców, grających w filmie/spektaklu? Kiedy schodzą na chwilę ze sceny, by zapalić papierosa, porozmawiać, załatwić własne małe sprawy i obserwować z boku próbę, pokazują zwykłe twarze (czy grają siebie samych?). Kiedy zaś stają się Fiodorem, Gruszeńką, Iwanem, Dymitrem, wkładają teatralne maski, a ich „prawdziwe” życie ulega zawieszeniu. Do filmu wdziera się teatr i można śmiało dodać, że to teatr wygrywa w filmie Zelenki. Kiedy aktorzy między piecami nowohuckiego zakładu wygłaszają swoje kwestie, zapomina się o niedoskonałościach scenariuszowych, a towarzyszące grze emocje wydają się jak najbardziej uzasadnione. Warto dodać, że inspiracją dla Zelenki stał się głównie spektakl z powodzeniem wystawiany od kilku lat w Pradze z obsadą identyczną, co filmowa.

I pomimo tego, że jako film „Bracia Karamazow” pozostawiają wiele do życzenia, z przyjemnością obejrzałabym go jeszcze raz dla rozgrywanych w fabrycznej architekturze teatralnych scen, z nietypową widownią, a przede wszystkim – dla osobliwego zatarcia granic literatury, teatru i filmu – koniecznie w tej kolejności.



25 sty 2009

Animowany danse macabre

Zaczyna się snem. Sfora ujadających psów biegnie przez miasto. To 26 psów, które zastrzelił Ari, główny bohater „Walca z Bashirem”, filmu otwarcia 24. Warszawskiego Festiwalu Filmowego. Po rozmowie z przyjacielem Ari dochodzi do wniosku, że powracający sen musi mieć związek z jego udziałem w pierwszej wojnie libańskiej. Z przerażeniem uświadamia sobie, że nie pamięta nic z wydarzeń z 1982 roku, które wciąż budzą kontrowersje światowej opinii publicznej. Buduje więc od nowa swoje wspomnienia w oparciu o opowieści wojennych współtowarzyszy. Sen coraz bardziej bliski jest przerażającej rzeczywistości...
Przyznam, że to chyba pierwszy film animowany – będący jednocześnie dokumentem – jaki widziałam. Wątki poszczególnych postaci są tak poruszające, że najczęściej zapomina się o stronie formalnej „Walca z Bashirem”, ale z drugiej strony – ten film animowany posiada naprawdę spory walor artystyczny. Animowana kreska pozwoliła bowiem na tworzenie obrazowych metafor wojny, często sięgających do surrealizmu.
Konstrukcja filmu budowana w oparciu o konwencję oniryczną oraz absurdy rzeczywistości wojennej sprawia, że reżyserowi i scenarzyście Ariemu Folmanowi udało się ukazać mechanizmy kierujące ludzką psychiką w chwilach, gdy instynkt samozachowawczy zwycięża moralność. Ponadto to bezsprzecznie porządna, choć mocno wstrząsająca, lekcja współczesnej historii.

24 sty 2009

O oczekiwaniach i apetycie

Dziś będzie o... Colinie Farrellu ;) A właściwie dwóch filmach z jego udziałem: „Śnie Kasandry” i „Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj”. Pierwszy – Mistrza Woddy'ego Allena, drugi – prawie-debiutanta Martina McDonagha. Jeśli komuś jeszcze odbija się po „Aleksandrze”, po tych dwóch obrazach odzyska apetyt na (role) przystojnego Irlandczyka. I przekona się szybko, że oczekiwania wobec kolejnych filmów zarówno Mistrza, jak i prawie-debiutującego mogą być jednakowo wysokie. :)

Do „Snu Kasandry” przymierzałam się długo, jak do każdego zresztą filmu Allena. Spotkanie wreszcie nastąpiło, było miło i niezobowiązująco, choć z lekka nudnawo. Opowieść o dwóch braciach, którzy przez miłość i zwykłe ludzkie słabości brną coraz dalej w stronę tragicznego końca – to w zasadzie taki metafizyczny spacerek. Podczas niego szybko zapominamy jednak, że zaczął się on słonecznym popołudniem, bo zmrok zapada szybko i robi się coraz mroczniej, i w sumie zmęczeni jesteśmy coraz bardziej. Już „Wszystko gra” obudził we mnie lekki przestrach, że oto Maestro przelewa na ekran coraz więcej ze swoich paranoi, zapominając niestety o ciętej ironii, która – w moim odczuciu – uratowała wiele jego filmów. Kasandra, w filmie piękny przedmiot (dosłownie!) pożądania, to kolejna taka metafora strachu przed światem, zapowiedź nieszczęścia, zła wróżba. Jako thriller film jeszcze się broni, ale wciąż miałam wrażenie powtarzalności wątków, etycznie Allen tez nie stawia widzowi wielkich wyzwań. Dlatego „Sen Kasandry” jest ledwie poprawny. Mam nadzieję, że ostatni film Allena będzie wreszcie miłą niespodzianką. Całe szczęście, że u tego reżysera pewną stałą zawsze będą aktorzy – przecież to już kwestia prestiżu dla nich! :) Przyjemnie było zobaczyć, dla odmiany, w repertuarze cięższego kalibru Farrella, ale jeszcze przyjemniej – uroczą Sally Hawkins.

Jakim natomiast cudem udało się prawie-debiutującemu zwołać do kupy Irlandczyków Brendana Gleesona i Farrella, a dodać do nich Brytyjczyka Ralpha Fiennesa – nie mam pojęcia. Grunt, że ich role w „Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj” to prawdziwe cacko. Gleeson i Farrell grają tu dwóch zabójców, którzy po nieudanej akcji zleconej przez Harry'ego (Fiennes) lądują w belgijskiej Brugii. Tu wspomnieć należy, że oryginalny tytuł filmu brzmi „In Bruges”. Niski poziom inteligencji polskich tłumaczy tytułu tego filmu sprawił, że odbierany w pierwszym rzucie jako komedia spod znaku Guy'a Ritchieego, pojawił się on u nas i w zasadzie zaraz potem zniknął (podczas gdy sygnowany jako najlepszy film Allena „Sen Kasandry” trwał, trwał, i trwał...). Niech więc, broń Boże, nikogo nie zwiedzie tytuł i czym prędzej bierze się do oglądania. Choćby dla końcówki. Choćby dla architektury Brugii. A na pewno: dla aktorów, którzy co chwila odbierają sobie pałeczkę w kategorii najlepszej filmowej kreacji – Fiennes po „Wiernym ogrodniku” i gniotach w rodzaju: „Pokojówka na Manhattanie” odzyskuje moje zaufanie, świetnie sprawdza się w rolach dwuznacznych moralnie (żeby nie powiedzieć: negatywnych), niektórzy tylko dla niego oglądają ekranizacje „Harry'ego Pottera” ;) Bywa, że „Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj” grzeszy sztampą, ale czego się nie wybacza prawie-debiutującemu, który nigdy nie posuwa się za daleko, a co lepsza – z komedii sensacyjnej potrafi stworzyć coś bardzo smakowitego.
Oczarowała mnie u McDonagha ścieżka dźwiękowa. Odkryłam, że ta muzyczna perełka to dzieło Cartera Burwella. Dla kogoś, kto opętańczo słucha kawałków z „Big Lebowskiego” – to bardzo ważne odkrycie!

22 sty 2009

Jeśli to nie bollywood, to...

...„Milioner z ulicy”. Jaki szum zrobił się nagle po Złotych Globach! Rety, rety! A pamiętacie, jak „Angielski pacjent” wygrywał Oscary? I jak potem jeździli w tę i we wtę po nim?

To dzisiaj ja pojeżdżę. Ale po „Milionerze”. Niech mi Amitabh Bachchan wybaczy... I mam nadzieje, ze nie zniechęcę do obejrzenia – film wart mimo wszystko uwagi. Dlaczego jednak byłabym ostrożna w używaniu określenia zachodnia wariacja na temat Bollywoodu?
1) Najprostsza sprawa: nazwisko reżysera. Danny Boyle – pan od „Trainspotting” czy „28 dni później” (już widzicie, jak różne to obrazy?) – podszedł do sprawy nieprawdopodobnie koniunkturalnie. Nikt nie zaprzeczy, że to był dobry czas na film o Indiach, o nowym pępku świata, który za chwilę wyprzedzi gospodarczo Chiny. I gdzie trafia najwięcej (właśnie) turystów-Amerykanów, co słusznie obśmiewa „Pociąg do Darjeeling”. Pan reżyser wziął więc motyw z książki pewnego indyjskiego dyplomaty, doprawił pieprzem z „Miasta Boga” (zazdrość to taka nieładna cecha, a jakże ludzka!). I wyszedł produkt, po który Amerykanie wciąż biegną do kina. A ci, którym banki grożą zabraniem domów, albo odmawiają kolejnego kredytu – biegną jeszcze prędzej.
2) Inne nazwisko: Irfan Khan. Nieziemsko się ucieszyłam, widząc jego twarz już w pierwszych scenach filmu. Ale ten pan to żaden Shakrukh czy Abishek. Tzn. po ludzku mówiąc, to nie jest aktor bollywoodzki. Poza tym, że jest już chyba etatowym Hindusem w filmach amerykańskich („Cena odwagi” czy wspomniany „Pociąg do Darjeeling”), to jest także jednym z najlepszych aktorów w Indiach. Grywa jednak najwięcej (i najlepiej!) w filmach z nurtu Parallel Cinema – ten i ów kojarzy na pewno „Wojownika” czy „Imiennika”, choć ja uwielbiam jego filmowe duety z Konkoną Sen Sharmą. To, co wyróżnia tego aktora, to jego przyzwoity warsztat, bardzo odległy od niektórych książątek z Bollywoodu.
3) Aktorstwo jako takie bardzo dalekie w „Milionerze” od kina bollywoodzkiego, znać tu rękę Brytyjczyka Boyle'a. Odejmując bogatą mimikę dziecięcych postaci, zobaczymy, że aktorzy są niezwykle naturalni. Gra nie jest przerysowana, bo reżyser nie pozwala na jakieś aktorskie szarżowanie czy okazywanie krańcowych emocji. Co wcale nie znaczy, że kino bollywoodzkie zapełniają tylko teatralne grymasy, dużo zależy od techniki zdjęciowej, operowania kadrem i oczywiście montażu.
4) Społeczna wymowa filmu to kolejna ważna sprawa. „Milioner”, obrazując sytuację hinduskich dzieci oraz kobiet z ulicy, w pewnym stopniu zbliża się do „Salaam Bombay!” Miry Nair, ostrego w tonie filmu reprezentującego znowu Parallel Cinema. Wątki społeczne „Milionera” (sytuacja osieroconych dzieci), w pewnym stopniu polityczne (bardzo pobieżnie potraktowany problem konfliktów muzułmańsko-hinduskich) przeplatane są tymczasem komediowymi wstawkami (filmowy hołd dla Kinga B, scena spotkania z wielkim aktorem jest jedną z najlepszych w filmie;)). Kino bollywoodzkie zaś nie sięga do wątków społecznych, bo w swej naturze jest kinematografią o ustalonym kanonie tematycznym, która za punkt główny stawia rozrywkę i produkowanie mitów dla naprawdę biednego społeczeństwa subkontynentu. Jeśli nawet cień tematyki społecznej się pojawia, nie rzutuje on na całość akcji i nie ma charakteru krytycznego (vide „Swades” z SRK). Kino hollywoodzkie, do którego „Milioner” mimo brytyjskiego reżysera oraz producenta, ma bliżej – to właśnie zlepek takiej upozowanej poważnej treści, ubranej w idealnie skrojony, kolorowy płaszczyk, stworzony dzięki mozolnej pracy ekipy filmowej oraz egzotyce miejsca. Kino bollywoodzkie nie pretenduje to bycia czymś więcej, niż jest, „Milioner” – owszem: do bycia bajką i filmem społecznym jednocześnie.
5) Rzecz tak oczywista, że aż banalne: brak w „Milionerze” wstawek choreograficzno-wokalnych, poza jedną końcową, właściwie doklejoną na siłę, by lista płac kogoś jeszcze zatrzymała w sali kinowej. Przypuszczam jednak, że cecha ta niektórych bardzo ucieszy! :)) Ja tam wolę popatrzeć na bollywoodzkie pląsy!

Film ma też swoje plusy. Spodobał mi się niezwykle szkielet dramaturgiczny i połączenie wątków z życia głównego bohatera z pytaniami telewizyjnego teleturnieju. Choć same sceny teleturniejowe rażą brakiem logiki, pomysł był bardzo dobry. Przypuszczam jednak, że został zaczerpnięty z powieści, do której pewnie wypadnie mi zajrzeć (lista lektur o Indiach rośnie w tempie zastraszającym!;)).

Tym, którzy film chcą jeszcze obejrzeć po tej litanii, odradzam czytanie następnego akapitu!
Na koniec kilka rad po lekturze filmu, dla turysty planującego pobyt w Indiach ;)
- nie dawać dzieciom jałmużny, bo pewnie odda ją zaraz swemu bossowi (nie mogę pojąć, skąd hinduskie żebrzące dziecko wie, czyja podobizna widnieje na banknocie 100$, w filmie nie zostało wyjaśnione, może przegapiłam... Amerykanie aż tak szastają dzisiaj forsą?),
- w pociągu pilnować nie tylko plecaka, ale i jedzenia, bo ukradnie je dzieciak zwisający przez okno z dachu wagonu,
- przed wejściem do meczetu zostawiać swoje najgorsze obuwie (Aga miała rację!!:)), bo hinduskie dziecko zaraz potem opyli zachodnie marki na pobliskim bazarku,
- nie wynajmować samochodu w Indiach, bez uprzedniego wysokiego ubezpieczenia (alarm w samochodzie nikogo nie rusza), by po zwiedzaniu było w ogóle jak wrócić do hotelu,
- korzystać z przewodników książkowych, chyba że chce się usłyszeć brednie na miarę baśni z „1001 nocy”
– uważać z papryczkami chili ;)
- koniecznie, powtarzam: koniecznie iść do kina w Indiach, by zobaczyć, co to jest film bollywoodzki i nie mylić go potem z „Milionerem z ulicy”.

Jedno na koniec trzeba powiedzieć: bez dwóch zdań – ścieżka dźwiękowa jest świetna! :)

19 sty 2009

It's only mystery

Trójka nieopatrznie rzuciła dziś – i do tego (o zgrozo!) jako tło do jakiegoś reportażu – motyw muzyczny z „Wielkiego błękitu”. I ogarnął mnie jakiś sentyment za Ericiem Serrą, którego kiedyś słuchałam do znudzenia. Ten niesamowity kompozytor od ponad 30 lat pracuje z Luciem Bessonem, napisał muzykę do dziesięciu jego filmów i nic nie wskazuje na koniec współpracy (w planach są dwa kolejne filmy animowane o Arturze). Jest też autorem ścieżki dźwiękowej do „Goldeneye”.
W uszach wciąż brzmią mi delikatne dźwięki „A Bird In New York” z „Leona Zawodowca”, podobnego zresztą stylistycznie do „The Big Blue Overture”. Wszyscy znają pewnie wibrujące „The Diva Dance” z „Piątego elementu”. Moim faworytem poza soundtrackiem „Leona Zawodowca” jest jeszcze muzyka z „Metra” – z dwóch powodów. Po pierwsze, z racji jedynej filmowej roli Serry, wcielającego się u Bessona w postać (a jakże!) muzyka...



Po drugie, z powodu tej prostej przecież piosenki :o)

14 sty 2009

Włoska famiglia

„Gomora” (Gomorra) to film wyreżyserowany przez Matteo Garrone i nagrodzony Grand Prix w Cannes obraz „pracy u podstaw” camorry – neapolitańskiej organizacji przestępczej. Na przykładzie losów sześciu osób pokazana została sieć zależności, w której dominuje kult przemocy oraz swoisty kodeks etyczny. Książka Roberto Saviano, podstawa scenariusza filmu, wywołała swego czasu we Włoszech reakcje podobne do tych, z jakimi spotkały się powieści Mario Puzo – Saviano musiał opuścić Neapol z obawy przed zamachami na swoje życie, ale jednocześnie pozycja ta znalazła się na samym szczycie list bestsellerów. O ile jednak Saviano stworzył listę ludzi stanu, którzy powiązani są ze światem przestępczym ze względu na korzyści finansowe, reżyser „Gomory” skupił się na jednostkach, których camorra wciągnęła bez ich woli. Obserwując zwłaszcza historie najmłodszych postaci filmu – wyglądającego najwyżej na 13 lat przyszłego dilera narkotykowego i niewiele starszych od niego dwóch buntowników, którzy usiłują uniezależnić się od walczących między sobą mafijnych rodzin – widzimy, że świata poza camorrą nie ma. Jest albo pierwsza próba ognia i wejście w szeregi grupy, albo śmierć na pustkowiu, pod garścią piachu. Wcześniej czy później każdy młody mężczyzna z neapolitańskich slumsów zobaczy otwór lufy wycelowany w siebie...
Jest ten film nieco podobny do „Miasta Boga”, choć żywa brazylijska ścieżka dźwiękowa została zastąpiona ciężkimi brzmieniami Massive Atack, a prowizoryczne domki favelas – betonowymi garażami i ciemnymi zaułkami Neapolu. We włoskim półświatku nawet pochodzenie społeczne nie decyduje o wejściu na drogę przestępczą, czego przykładem jest sytuacja Roberta, młodego wykształconego człowieka, który pracując dla biznesmena będącego wzorem naśladownictwa, stopniowo zostaje wplątany w gospodarcze przekręty swego mentora. „Gomora” jest filmem interesującym właśnie ze względu na próbę oddania hermetycznego świata, w którym człowiek pozbawiony zostaje prawa wyboru, a gra słów camorra – Gomora (oryginalny tytuł brzmi „Gomorra”) zyskuje drażniący wydźwięk.
[CzK]

12 sty 2009

Sposób na suspens

Przypomniałam sobie ostatnio „Starsza pani znika” Hitchcocka. Bardzo przyjemny i zabawny film! Jest w nim taka scena, kiedy doktor Hartz chce zmusić bohaterów do wypicia trucizny. Ustala sprawę wcześniej z kelnerem, ten przynosi kieliszki z koniakiem wymieszanym z pewną ilością narkotyku.


A tymczasem Hartz wdaje się w miłą pogawędkę...




I oto nagle, kieliszki zyskują monstrualne rozmiary!



Hitchcock w wywiadzie-rzece z Truffaut (Świat Literacki, Izabelin 2005) powiedział:
Co się robi zwykle w takich wypadkach? Wprowadza się dialog: – Proszę to wypić. – Nie, dziękuję. – Ależ zapewniam, że to dobrze pani zrobi. – Nie teraz, może potem... – w końcu bohaterka bierze szklankę, przysuwa ją do ust, odstawia, znowu bierze, w ostatniej chwili coś jej się przypomina etc. Postanowiłem, że to zmienimy [...] kazałem wyprodukować ogromne szklanki [...]. To dobry sposób, prawda?

Jak dla mnie – wyśmienity! Inna rzecz, że same kieliszki jakoś nie pasują mi do koniaku. Ale chyba nie należy za dużo wymagać w pociągu z Bandriki do Baru :)

7 sty 2009

Wakacje dla Kim Ki-duka!

Gdybym nie wiedziała, czyj to film, oglądanie skończyłabym pewnie po pierwszym kwadransie. Ale skoro rzecz ma charakter ambicjonalny ;) – dobrnęłam jakoś do końca. Z bólem powiek i poszarpanymi nerwami. Z ostatnim filmem Kim Ki-duka „Bi-mong” („Dream”) było bowiem i śmiesznie, i irytująco, a pewnie nie o te stany chodziło reżyserowi „Wiosna, lato...”.
Ten drugi obraz stanowi dla mnie pewien punkt odniesienia, jeśli mówić o filmach Koreańczyka. „Wiosna, lato...” to uniwersalna przypowieść, podczas gdy od „Pustego domu” i przejścia do motywów samotności w wielkim mieście, zawodów miłosnych, poszukiwania swoich ścieżek, Kim Ki-duk niebezpiecznie ociera się o banał. Nie jest wówczas daleki od charakterystycznego tonu większości koreańskich filmów o relacjach damsko-męskich z toporną metafizyką (autorce wypada sie przyznać w tym miejscu do lektury kilku takich filmów ;)). To, co wyróżnia filmografię Kim Ki-duka, to – szczęśliwie – symbolika i najczęściej dobre oko do aktorów.
A w „Bi-mong” aktorzy zawiedli, słabizna warsztatu wyłazi niemal w każdej sekwencji. Tym bardziej to rażące, że film nie oszczędza na zbliżeniach. Przy paru scenach, które ukazywać miały boleściwe cierpienia bohaterów - uśmiałam się szczerze! Nie ma tez żadnej chemii między postaciami, są jak dwa magnesy o tym samym biegunie.
Właściwie tym, co najbardziej rozczarowuje w filmie Kim Ki-duka, jest dziurawy i często nielogiczny scenariusz. Fabułę prowadzić ma historia Ran i Jina połączonych snami mężczyzny, które lunatykująca Ran wprowadza w czyn. Zabiegi prowadzące do tego, by oboje nie spali w tym samym momencie, ciągną się więc przez cały film, zbliżając postaci do siebie. Przyzwyczajona do fabuły, która mimo nie zawsze jasnej symboliki, stanowiła całość – nie mogłam znieść porwanej konstrukcji historii „Bi-mong”. A niechby nawet to była konwencja oniryczna! Gdzie tam! Bohaterowie odstawiają takie cuda, że czasem nie wiadomo, czy bohaterka faktycznie lunatykuje czy odwiedza dom byłego kochanka na jawie. Kompletnie pozbawiona sensu i fabularnego powiązania z resztą scena w plenerze zupełnie pozbawiła mnie złudzeń, że ta historia będzie miała jakiś rytm czy choćby metafizyczny wymiar. Nawet symbolikę Yin i Yang każdy musi sobie wnikliwie dopowiedzieć sam, w filmie jedynie unaoczniają ją barwy ubiorów głównych postaci, chociaż i to rozróżnienie z czasem się zaciera.
O nieścisłościach w postępowaniu filmowej policji, lekarzy już nie będę wspominać, bo może w tym zaskakującym kraju naprawdę jest tak, że na miejscu przestępstwa przed aresztowaniem to zszokowanego świadka przestępstwa pyta się, kto jest winny?
Zaglądając tu i ówdzie, wyczytałam, że filmy Kim Ki-duka powstałe po fenomenalnym „Łuku”, czyli „Time” i „Oddech”, są warte obejrzenia. Zaległości trzeba więc nadrobić... ;) Jeśli jednak reżyser będzie nadal pracował wedle zasady: jeden film na jeden rok i produkował podobne kwiatki, jak „Bi-mong” – to może już pora na jego dłuższe wakacje? Pojechać na wyspę, zamknąć się w pustym domu, czasem postrzelać z łuku, czasem złapać oddech – nie zaszkodzi. I tak minie wiosna, lato, jesień, zima... i wiosna. I może będzie lepiej?
Można też pouprawiać sporty zimowe ;)

4 sty 2009

Kisiel

Zapowiada się w polskich kinach walentynkowy filmowy kisiel. Po rewelacyjnych „Spragnionych miłości” i „2046” Wong Kar Wai spadł o parę oczek w moim rankingu reżyserów. „Jagodowa miłość” (choć tytuł oryginalny: „My Blueberry Nights” jest, jak zawsze, zdecydowanie lepszy), która wyszła spod jego ręki – niestety, już tak nie zachwyca jak poprzednie obrazy.
Elizabeth (debiutująca Norah Jones), młoda mieszkanka Nowego Jorku, po rozstaniu z miłością swego życia, smutki leczy w pobliskiej kawiarni Jeremy'ego (grający jedną miną Jude Law) słodkościami, a jakże!, jagodowymi. Któregoś dnia znika, a jedyny kontakt z Jeremym stanowią przesyłane przez nią pocztówki. Kto jednak liczy na film drogi – srodze się zawiedzie. Przemieszczająca się po Ameryce Lizzy nie odbywa bowiem podróży swojego życia, trudno nawet powiedzieć, co sprawia, że w końcu wraca do Nowego Jorku. Pozostaje ciągle bierną obserwatorką losów spotykanych osób, a jej refleksje (jak ta o uzależnieniu od jagodowego ciasta) zapisywane na kartkach do Jeremy'ego są po prostu kiczowate.
Mówiąc najprościej: ani mnie film Kar Waia grzeje, ani ziębi. Oglądany w późnych godzinach wieczornych był nawet niezłą kołysanką, bo zdecydowanym plusem obrazu jest piękna, mocno soulowa ścieżka dźwiękowa z utworami m.in. Cassandy Wilson, Amosa Lee i, oczywiście, Norah Jones. Sama wokalistka wydaje się być tylko ładnym ozdobnikiem ubranych w ciepłe kolory zdjęć Dariusa Khondy'ego niż rzetelną aktorką. Jej postać, choć główna, ginie zupełnie przy kobiecych epizodach Natalie Portman i Rachel Weisz. Niestety brak powiązań wątków Leslie i Sue Lynn z historią nowojorską, poza stającą za barem Lizzie, sprawia, że całość coraz częściej staje się ładną, efektowną wydmuszką. Im bliżej końca, tym bardziej ten kisiel mi się przejada.
Na koniec więc coś bardziej orzeźwiającego, też blueberry ;)

3 sty 2009

Pesymizm kontrolowany

Po szaleństwach sylwestrowo-noworoczno-służbowo-przedweekendowych wpadłam dziś do Muzy. Tak, na dobry początek roku, wypada pokazać się w kinie :)) A że okazja – premiera nowego obrazu Agnes Jaoui – sama się pchała w ręce, grzechem było nie skorzystać...
Dawno już nie byłam na żadnym filmie w ciemno. Może i lepiej, bo najnowszego, przegadanego francuskiego kina jakoś ostatnio nie mogę zdzierżyć. A tu proszę: bardzo miłe zaskoczenie! I rzadki dowód na to, że Francuzi umieją nabijać się sami z siebie. W końcu czego innego można oczekiwać po Jaoui, która tak wdzięcznie potrafiła obśmiać francuskich mieszczuchów w „Gustach i guścikach”?
W „Opowiedz mi o deszczu” ulewa jest klamrą spinającą epizody z życia paru osób tym razem przebywających na francuskiej prowincji. Ale i tu zderzyć się można ze stereotypami, tylko że zakochaną w sobie aktorkę z „Gustów” zastępuje apodyktyczna feministka u progu kariery politycznej, nieobytego biznesmena – idealista bez pracy, a kierowcę limuzyny – hotelowy recepcjonista-filmowiec. Poza stereotypami jest też sążnista porcja społecznej krytyki. Przykład pierwszy z brzegu: mamy postać gosposi pochodzącej prawdopodobnie z kolonialnego Algieru, która od najmłodszych lat pracowała dla francuskiej rodziny mieszkającej w ogromnym domostwie z ogrodem, a teraz byli pracodawcy już nie są w stanie jej płacić. Gosposia ugodowo informuje, że ma już nowe zajęcie. Pomimo wielu zapewnień o zainteresowaniu, jedyne, na co stać domowników, to albo westchnienie (ulgi?) albo bezsilne łzy. Brak zaangażowania starszej kobiety w walkę o swoje interesy z podwójną mocą przenosi się na jej syna, który szuka ujścia dla żalów obywatela drugiej kategorii. A pozostali wcale nie mają lepiej, bo albo nie wiedzą, czego naprawdę pragną od życia, albo miotają się w osobistych relacjach, odsuwając na potem ostateczne konfrontacje.
Pesymistyczna natura podpowiada mi więc, że „Opowiedz mi o deszczu” jest o wybieraniu mniejszego zła. Ale można zaryzykować, by optymistyczne stwierdzić: deszcz kiedyś przestanie padać, a półśrodkiem może przecież być śliczna żółta parasolka ;)
Świetny popis dali w filmie aktorzy. Sama Jaoui w roli oschłej samotniczki kapitalnie odsłania coraz bardziej wrażliwe punkty osobowości swojej postaci i dorównuje kroku życiowemu partnerowi Jean-Pierre'owi Bacri. Bufonowaty kłamczuch w jego wykonaniu jest dla mnie asem asów filmowych nieudaczników. Bardzo sympatycznie zagrał Jamel Debbouze jako Karim. Kiedy ta trójka pojawia się razem, mamy gwarancję aktorskiego majstersztyku.

...czasem tak jest...

Czy zdarza się komuś:

– nie pójść na imprezę, po akurat dostaliście szukany od lat film?

– nie odebrać telefonu, bo koniecznie chcieliście usłyszeć po raz tysięczny ulubiony dialog w filmie?

– jechać samemu autobusem nocnym pełnym szemranego towarzystwa, bo uciekł ostatni tramwaj, a trzeba było obejrzeć dołujący koniec filmu?
pojechać na drugi koniec kraju na festiwal filmowy z niepełnym ekwipunkiem, zmoknąć w burzową noc na polu namiotowym i obejrzeć parę średnich filmów?
– najpierw uparcie wciskać przyjaciołom swoje filmy, a potem z powodu tęsknoty maniacko upominać się o jak najszybszy ich zwrot?

– wtrącać się do rozmowy nieznajomym w tramwaju/pociągu/samolocie (niepotrzebne skreślić), by poprawić merytoryczne błędy filmowe?
– przychodzić do pracy grubo spóźnionym, bo całą noc nadrabiało się braki filmowe?

– najpierw burzliwie pokłócić się w kinie z widzem o mało znanego reżysera, a potem stoicko siedzieć obok niego (widza!) podczas seansu przez bite 2 godziny?

– wyjść po angielsku ze służbowego spotkania i tym sposobem (prawie) obrazić Bardzo Ważnego Redaktora, bo w tym samym czasie trzeba zobaczyć Bardzo Ważny Film?

– kłócić się o prawidłową wymowę tytułów filmowych od Tarantino?


Mnie się nie zdarza. U mnie tak JEST. :o)