6 paź 2009

Boże, jak ja cię kocham!

Kino w mieście B tym razem oferowało coś – powiedzmy – nadającego się do odbioru („Enen” Falka i „Baraka”), jednak karkonoska odmiana halnego definitywnie przekreśliła szanse i chęci poznania wreszcie ukochanego kina w nowej wersji postmodern. W sukurs przyszła znowu Umiłowana Przez Rodziciela Cyfra+. Rodziciel zresztą zasiadł ze mną do oglądania, na początku ciut przysypiając, potem już sekundując biednemu bohaterowi.

A bohaterem ostatniego seansu jest Paul Sheldon, pisarz romansów, który postanawia wreszcie uśmiercić swoją literacką postać, by móc pisać rzeczy bardziej ambitne. Biedakowi zdarza się jednak nieszczęśliwy wypadek i trafia w opiekuńcze ręce Annie Wilkes, fanki autora, kwalifikowanej pielęgniarki i ...morderczyni. „Misery” Roba Reinera jest historią o rozgrywce, jaka toczy się o przetrwanie w położonym na odludziu domu. I może jeszcze prześmiewczym obrazem mitu, jaki wokół siebie budują celebryci.

Powinnam chyba od razu uprzedzić, że na filmach strasznych nie mogę opanować odruchu śmiechu. W chwilach, gdy kończyłam łapać oddech, mogłam skupić się na filmowzch smaczkach – a to w postaci wyśmienitego aktorstwa Kathy Bates i Jamesa Caana czy nawet krótkiej roli Lauren Bacall, a to na uroczych i szczerych wyznaniach Annie („Boże, jak ja cię kocham!”, „Czy mogę czytać rozdział po rozdziale? Będę dopisywać brakujące N”). Jak wielkie jest uwielbienie Annie do Sheldona, okazuje się, gdy na scenę wkracza (wbiega?) imienniczka idealnej bohaterki powieści.

Gatunkowo „Misery” przewraca na drugą stronę kilka konwencji: romans – klasyk gatunku, umieszczając dwoje bohaterów w górskim pustkowiu, sugerowałby jakieś iskrzenie między bohaterami. Iskry lecą, oczywiście, ale z dubeltówki i piecyka do grilla. Fabuły tworzonej nowej powieści „Bez tytułu” już nie wspomnę... :) Kryminał z kolei nakazuje pościg i poszukiwanie zaginionego Paula, tymczasem pisarza szuka para żwawych staruszków-policjantów, którzy z czułością to przekomarzają się między sobą, to oskarżają się o zdradę. (Typ niekonwencjonalnego policjanta pojawił się też w „Fargo” i paru innych perełkach braci Coen.) I w końcu thriller – bo przecież jak bardzo straszna może być budząca zaufanie, trochę przyciężkawa Annie z trudną przeszłością, która po prostu nie lubi sprzeciwu i co jakiś czas staje się wariatką biegającą ze strzykawką? Nie jest to może dreszczowiec na miarę „Lśnienia”, ale przednia zabawa w towarzystwie nie oklepanych filmowych charakterów – na pewno.

3 paź 2009

Jakieś mrożne zadupie

Guy Maddin, moje odkrycie ubiegłorocznych Nowych Horyzontów. Dla niektórych odkrycie tegoroczne – próżność ludzka nie pozwala nie rzec: „pierwsza!” ;) Do kin znowu trafiło cudowne „Moje Winnipeg”.

Wraz ze śpiącym pasażerem pociągu, uciekającym z Winnipeg, prowadzeni głosem narratora z offu, wracamy do miejsc jego dzieciństwa i młodości: salonu kosmetycznego prowadzonego przez matkę narratora, pływalni z basenami umieszczonymi w podziemiach budynku, hali z lodowiskiem, o której mówi: „urodziłem się tu”.

W subiektywnym portrecie miasta w sercu serca kontynentu reżyser miesza losy własnej rodziny z niesamowitymi opowieściami krótkiej, bo niewiele ponad stuletniej historii Winnipeg. Jest to miasto lunatyków, miasto ludzi zagubionych, uciekających, ale również miasto kochane (uzależniające?). Zbudowane w widłach rzeki, z ulicami bez nazw, przyciągało zawsze element z półświatka, ale też media spirytystyczne i wybitnych sportowców. Burdelmamy siadały przy jednym stole z notablami, by wspólnie decydować o losie miasta, a hokeiści miejscowej drużyny po kilkudziesięciu latach rozgrywali mecz w archaicznych strojach.

W jeden oniryczny pejzaż stapiają się szaleńcze fantazje o hitlerowcach wkraczających do miasta z legendami łączącymi tradycje szkocką, indiańską i mormońską, a silna figura matki aż prosi się o psychoanalityczne inklinacje. Stylistyka snu pozwoliła Maddinowi na taką konstrukcję fabuły – którą reżyser uparcie nazywa dokufantazją – że umożliwiła ona swobodne łączenie różnych motywów oraz płynne przechodzenie z jednego wątku do drugiego.

Producent filmu Michael Burns - jak wspomina Maddin w rozmowach z Michałem Oleszczykiem i Kubą Mikurdą - powiedział reżyserowi: „Więc możesz zrobić bardzo osobisty dokument o Winnipeg. Tylko nie pokazuj mi jakiegoś mroźnego zadupia. Ma być osobisty, bardzo osobisty”.