25 maj 2009

Dobry, zły i brzydki – wcale nie na wesoło

Jest dobry – kowboj starego gatunku, człowiek zasad, choć interpretowanych czasem w dziwaczny sposób. Uparty, spokojny, cierpliwy.

Jest zły – zdegeneroerwany człowiek prawa i porządku, o kamiennym sercu i wciąż nie zaspokojonym libido. Rasista, nieokrzesaniec, egoista.

Jest brzydki – Meksykanin Melquiades Estrada, któremu anioł śmierci zgotował trzy pogrzeby. Zieleniejący coraz bardziej, walczący z mrówkami, odbywający ostatnią podróż, przewieszony przez siodło.

w „Trzech pogrzebach Melquiadesa Estrady” Tommy'ego Lee Jonesa to nie same pochówki są najważniejsze, tylko część filmu zatytułowana „Podróż”. Pierwszy z bohaterów realizuje w niej daną przyjacielowi obietnicę, drugi zabrany zostaje przymusem i odbywa w ten sposób podróż swojego życia. Trzeci w sumie nie ma nic do powiedzenia, jest tylko niemym świadkiem przesuwających się piaszczystych, surowych pejzaży Meksyku, zmierzającym do swojej małej ojczyzny między dwoma wzgórzami.

Mocno zapadający w pamięć film. Wątpię, czy można lepiej opowiedzieć dziś o naszej współczesnej moralności, a raczej – o jej braku.

24 maj 2009

Na czas kryzysu

Jeśli ktoś zamartwia się niespłaconym kredytem, brakiem funduszy na wakacje czy kilkumiesięcznymi poszukiwaniami nowego mieszkania do wynajęcia – niech obejrzy „Przeznaczone do burdelu”. I nie chodzi mi tu o rodzaj filmowej rekompensaty na życiowe smutki, ale sążnisty kawałek życia w dzielnicy czerwonych latarni w Kalkucie, który przekona, że nasze problemy bledną wobec opowieści małoletnich bohaterów.

Historia codziennego życia kilkorga dzieciaków w tej dzielnicy budowana jest w oparciu o ciekawy autokomentarz – cykle fotografii wykonanych przez młodych fotoamatorów. Reżyserzy Zana Briski i Ross Kauffman, zamiast ingerować w hermetyczną i mało przyjazną dla ludzi z zewnątrz przestrzeń, skłonili małych Indusów do robienia zdjęć, dostarczając im sprzęt i prowadząc warsztaty w dzielnicy. Przez obiektywy małych kompaktowych aparatów obserwujemy więc świat, który nawet nie pojawiłby się w naszej wyobraźni. Jednocześnie twórcy filmu nie ustają w próbach wyrwania swoich podopiecznych z dzielnicy, co już może stanowić złamania zasady obiektywności filmu dokumentalnego. Są więc i łzy, i bezsilność. I radość z małych zwycięstw.

Chociaż „Przeznaczone do burdelu” to obraz sprzed kilku dobrych lat, nic nie wskazuje, by sytuacja wykorzystywania dzieci do prostytucji przez ich krewnych miała ulec zmianie. Afera, jaka wybuchła kilka miesięcy temu w związku z próbami sprzedaży dziewczynki, która zagrała w filmie „Slumdog – milioner z ulicy”, jest tego aż nazbyt wyrazistym dowodem. Poraża w dokumencie wyraz dorosłości na twarzach kilkulatków, stopień ich odpowiedzialności na rodziny i jednoczesna chęć do zabawy oraz pragnienie opuszczenia kalkuckich slumsów. Pochodzenie i miejsce zamieszkania zamyka im praktycznie możliwości edukacji (jedna ze szkół wymaga przed przyjęciem testów na obecność wirusa HIV). I nie będzie odkrywczym stwierdzenie, że najprostsza obietnica zmian, posmak innego świata są dla tych dzieci otwarciem furtki, na której dotąd wisiała wielka kłódka. Przed nami nikt nie stawia tylu przeszkód, co przed dziecięcymi bohaterami filmu.

Zdjęcia pochodzą ze strony filmu.

20 maj 2009

Sprawdzian dla cierpliwych

W mieście B, którego kino tym razem daje do wyboru seans „Generała Nila” lub „Hanny Montany” – telewizja znowu była ratunkiem dla spragnionych relaksu po znojnej, choć efektywnej ;) pracy nad tekstem dla Pewnego Bardzo Poczytnego Pisma.

Po majowym słońcu, dobrym jedzeniu i kilkugodzinnych włóczęgach z aparatem w ręku - przyszła pora na „Martwą naturę" chińskiego reżysera Zhanga Ke Jia. Na tle rosnących wód Jangcy reżyser tworzy wątki dwóch postaci: górnika opuszczonego przez żonę i córkę oraz pielęgniarki, która poszukuje zaginionego męża. Historie bohaterów to jednak nie najważniejsze punkty filmu, uwagę przyciąga bowiem mit nowych Chin, budowany na naszych oczach wraz z jego symbolem – Zaporą Trzech Przełomów na Jangcy. Największa obecnie atrakcja turystyczna w Chinach ściąga tysiące turystów, przybywających na statkach dorzeczem rzeki, usadzonych grzecznie w pokładowych kafejkach ze swoimi aparatami i komórkami wyposażonymi w dzwonki ze starych chińskich hymnów oraz potulnie słuchających opowieści o marzeniach Sun Jat Sena, ojca republiki chińskiej i Mao Zedonga.

Ale rzeką statki płyną też w drugą stronę - to 1,5 miliona wysiedleńców, którzy wraz z osiągnięciem przez masy wody magicznego poziomu 156 metrów tracą swoją historię, swoje najcenniejsze skarby, również w narastającym chaosie – swoich bliskich. Piętrzące się jeden na drugim paradoksy trącą z lekka surrealistycznym klimatem, który szczęśliwie burzy niemal dokumentalny charakter filmu.

Inną warstwę tworzą martwe przedmioty, still life, jak zatytułowali film anglojęzyczni dystrybutorzy. Przedmioty-symbole przeszłości czasem wyszczególnione zostają na czarnych planszach jako stopklatki. Każdy z nich ma swoją historię, jak na przykład herbata, którą bohaterka znajduje wśród rzeczy swojego męża. To artefakty, które za chwile będą miały status obiektów archeologicznych. Reżyser przygląda się im wnikliwie, jakby chciał z nich stworzyć fotografię pamięci, tak jak tworzył ją Terence Davies w „Dalekich głosach, martwych naturach”.

Film dla cierpliwych i złaknionych estetycznych wrażeń. Cierpliwość bywa wynagradzana surrealistycznymi perełkami, takimi jak UFO przelatujące nad nieboskłonem.

11 maj 2009

Penelope, Penelope, Barcelona

Znowu musiałam się namyśleć. Przeanalizować, przetrawić, przegadać z tym i owym. By w końcu stwierdzić, że... już mi się chce lata. Letnich pogaduch w ogródkach, jedzenia na świeżym powietrzu, włóczenia się bez celu aż po świt. I oczywiście, sezonu ogórkowego w pracy. :)

Do kolejnego Allena po raz kolejny przymierzałam się przez pewien czas. „Vicky, Cristina, Barcelona” reklamowany jako „humor Allena w świecie Almodovara” jest jakąś miłą odmianą po ciężkich, brytyjskich klimatach poprzednich fabuł, choć do filmowej rewelacji mu jednak daleko. Ogląda się przyjemnie, ale chyba bardziej ze względu na klimat ukochanego przez wielu miasta, niż dla samej historii. Ta bowiem służy tylko naszkicowaniu sylwetek albo neurotycznych, albo lekkomyślnych Amerykanek na tle europejskiej witalności, miłości do życia i ...szaleństwa. Jest to więc raczej zbiór scenek, w których Allen obśmiewa jak zawsze amerykańską klasę średnią, może jakaś refleksja nad okolicznościami, prowadzącymi do punktu bez wyjścia, niż konsekwentnie poprowadzona historia o życiu w hiszpańskim mieście.

Czy tylko mnie się zdaje, że Allen autentycznie boi się kobiet i dlatego tak go one przyciągają? Czy dlatego karze je, rzucając w ramiona to mizoginów w czerwonych koszulach, to ledwo odstających od ziemi japiszonów na przemian? Penelope Cruz powiedziała w którymś wywiadzie, że przy pierwszym spotkaniu na planie Allen odzywał się do niej tylko monosylabami. Prawdziwa pożywka dla wielbicieli psychoanalizy, Žižka i innych podobnych, będących w potrzebie (jakiejś teorii do zrozumienia filmu czy sztuki w ogóle...)! A już najbardziej bawią mnie opinie, wyczytane gdzieś w sieci, w których widzowie (widzki raczej) utożsamiają się z bohaterkami – jedna z pań odnalazła nawet siebie w obu tytułowych bohaterkach (czy znalazłaby swoje „ja” w Barcelonie?).

I tak przez jedną trzecią filmu czekałam na Penelope. Bo przecież musiała mieć wielkie wejście! I oto staje przed nami niemalże wrak: rozczochrana, z obłędem w oczach, łaknąca papierosa jak powietrza. Chyba głównie za to wypada chwalić Allena po „Vicky, Cristinie, Barcelonie” – za (z przyjemnością użyję archaizmu) obrócenie w perzynę mitu jednej z najpiękniejszych kobiet na świecie.