24 cze 2009

Nowy półkownik

Bożesz ty mój! Dlaczego zawsze, kiedy człowiek sobie zamierzy seans filmu delux, dostaje taką szarość i nudę jak te chmury, co dziś za oknem?! Przykleiłam się do ekranu dopiero jakoś w 70. minucie filmu, przy kluczowej scenie, wokół której osnuto fikcyjną opowieść o Dylanie Thomasie i jego stadku wielbicielek. Uwaga przykuta została raptem na jakieś 5 minut.

Dzisiejsze flaki z olejem to „The Edge of Love” – i wcale nie dziwi mnie opieszałość polskiego dystrybutora, który jeszcze nie podał terminu premiery filmu, w Albionie oglądanego przez widzów grubo ponad rok temu. Dzisiejsza scena kluczowa to strzelanina w domu na walijskim pustkowiu, która przebiła azbestową ściankę. Ah, i jeszcze siarczysty policzek wymierzony brytyjskiej starszej pani w kostiumiku i perełkach (o zgrozo! oddała!).

Chyba obejrzałam do końca ten film tylko dla Sienny Miller. Naturalność i lekkość gry coraz bardziej mnie przekonują do tej aktorki. Grana przez nią postać Caitlin Thomas, która waha się między zazdrością żony a lojalnością przyjaciółki – przykrojona została na właściwą miarę. Przynajmniej Miller nadaje temu wydumanemu melodramatowi cień realizmu.

Melodramat znowu odstawić na półkę na dłuższy czas! I odkadzić umysł...

23 cze 2009

Najlepszy najgorszy film

„Zabójcze ryjówki” idą w odstawkę. Dwa lata temu pojawił się film „Teeth”, który na myśl może nasunąć skojarzenie z krwiożerczymi piraniami. To jednak nie jest kolejny horror o zmutowanych zwierzętach – sterowanych elektronicznych zabawkach czy psach w sztucznych skórkach... No, dobrze, gdyby się uprzeć, to może i jest to rzecz o zwierzęcej naturze :)

Jest jak w horrorze o nastolatkach: amerykańskie przedmieścia, spokojna okolica, przeciętna szkoła z kozłami ofiarnymi i gwiazdami korytarzy. Właściwa akcja zaczyna się od sekwencji gwałtu, który kończy się katastrofalnie dla nie zaspokojonego młodzieńca. Jess, która padła ofiarą kolegi ze szkoły, w niespodziewany sposób karze go, pozbawiając go najważniejszej dla każdego mężczyzny części ciała. Panika, wrzask, walający się po ziemi odcięty członek... Śmiać się czy krzyczeć razem z bohaterką?

Diagnoza wyczytana w Internecie brzmi: vagina dentata. Teoretycznie Jess jest zwykłą dziewczyną – choć jej wola zachowania czystości aż do ślubu na tle nastolatków zakrawa na absurd – nie różni się ona szczególnie od rówieśników. Nietypowa broń czyni ją jednak symboliczną obrończynią kobiecej seksualności.

A jednak, w pewnym momencie nagromadzenie absurdu i czarnego humoru, gra z konwencjami gatunkowymi, umiejętnie stopniowane napięcie – zaczynają nurzyć. Jess godzi się z dziwnym wyposażeniem swojej waginy, przerabia jej działanie nawet na własny użytek. Dlaczego twórcy nie pociągnęli tego dalej? Skok od dziewicy szepczącej: „Czystość, czystość” do mścicielki płci pięknej traci rozmach na rzecz zabawy stylistyką horroru, komedii, thrillera medycznego i krwawiących szczątek ciała. Co poza tematyką feministyczną i świeżością spojrzenia zobaczyli jednak jurorzy w Sundance, by dać filmowi nagrodę specjalną – trudno zrozumieć. Żeby panowie, którzy nie mogą się sami uporać z tym filmem psychicznie, przekazywali sobie z rąk do rąk jak śmierdzące jajo (jak wyczytałam na którymś forum) – „Teeth” jest w sam raz.

„Teeth” pokazane zostanie na festiwalu w Łagowie, w cyklu Poza krytyką.

12 cze 2009

O mieście

Widziany daaawno już, bo ubiegłej jesieni, film Winterbottoma „Genova”, na początku lekko mnie zniechęcił. Bo jakiś taki niemrawy, ni to dramat obyczajowy, ni to kryminał, o ojcu, który po rodzinnej tragedii decyduje się na roczny pobyt z córkami we Włoszech.

A tymczasem przenosimy się z zimowej scenerii do upalnego miejskiego krajobrazu pełnego słońca i półcieni wąskich uliczek. Włoskie miasto przyciąga przybyszy zielonymi tarasami i gwarem kafejek, a zarazem odpycha ich labiryntem podobnych do siebie uliczek. Wprowadza w stan hipnozy, by potem zrzucić z krawędzi w przepaść. Kierując swoich bohaterów uliczkami Genui, Winterbottom konsekwentnie buduje napięcie na miarę Hitchcockowskiego suspensu, które znajduje ujście dopiero w finale.

Bardzo nietypowy to film i doskonale skadrowany, o ciepłych barwach placów, alei i plaż mieszających się z cieniami uliczek, w których diabeł mówi dobranoc oraz lasów otaczających piękne miasto. W sam raz jako przedsmak wakacyjnych wojaży, z tajemnicą w tle. W sam raz zamiast lektury letniego kryminału.

9 cze 2009

Królika złapać

Się porobiło... Pojechało sobie dziecię do grodu Kraka, rozsmakowało w obwarzankach, dobrej kawie, spacerkach i filmach, oczywiście. A o blogu zapomniało...

Tymczasem działalność tfurcza na łamach Pewnego Bardzo Poczytnego Pisma zmusza mnie do poczynienia męczącego gestu w stronę podsumowania krakowskiego festiwalu. Postanowiłam w tym roku stawiać się głównie na porannych seansach, ominęły mnie więc te wszystkie fety Smoczka Smoków, Rożków i Kukuryku Lajkoniku. Dziennikarze też jakoś nie dopisali - w głowę zachodzę, czy nieobecni krytycy przypadkiem nie ostrzą klawiatur już na Erę Nowe Horyzonty...

A w Krakowie było jednak bardzo poważnie, statecznie, trochę też ramotnie (film otwarcia z 2006 roku? no, no...). Werdykt udało mi się przewidzieć w jakiejś połowie, więc w sumie wielkich zaskoczeń nie było...

By mimo wszystko nie odbiegać od tematu, parę filmów, ku pamięci, wspominam:

Wyrok na życie – z wielką frajdą oglądałam poprzednie filmy Marcina Koszałki i tak jak dla niektórych, był to dla mnie jeden z najbardziej wyczekiwanych seansów. Smutno jakoś, bo pan Koszałka, mimo niewątpliwie dobrych chęci i doskonałej realizacji (to ten pan robił zdjęcia do „Rysy”! jego zimowe Planty są przepiękne) – zawiódł moje oczekiwania. Film o więźniarkach, które pobyt za kratami traktują jako substytut normalnego życia (jedna z bohaterek mówi do wychodzącej na przepustkę: wracaj o nas szybko...), jest mniej kontrowersyjny niż wcześniejsze „Istnienie”. Chociaż wcale o wywoływanie kontrowersji mi chodzi – wciąż towarzyszyło mi uczucie, że reżyser nie wyciągnął wszystkiego z nagromadzonego materiału filmowego, a nawet – przeciwnie – popadł w pewne schematy, jak ten już na początku filmu: mężczyźni o wyglądzie typów spod ciemnej gwiazdy ćwiczący w siłowni i pani wysłuchująca mszy w salce obok.

„Garbus” – opowiadam o tym filmie każdemu, kto chce słuchać. Bo to bardzo dobry film jest, po prostu. Niesamowita historia o dojrzewaniu, o miłości do rodziny... i samochodu, oczywiście, pięknego żółtego garbusa. I o odrobinie szaleństwa, koniecznie. Film był o krok od konkursu głównego, z racji regulaminu festiwalu pokazany jednak został jako dokumentalna premiera.



„Największa chińska restauracja na świecie" – po którym już raczej nie skuszę się na jakiekolwiek mięsne dania kuchni chińskiej ;) Przekrój młodego kapitalizmu chińskiego ukazany na przykładzie restauracyjnego molocha Zachodnie Jezioro, zdolnego do obsługi 5000 gości naraz. Rzecz o społeczeństwie, w którym zmiany postępują tak szybko, że trudno nadążyć, a wczorajsi biedacy mają dziś miliony i zastępują partyjnych dygnitarzy. Zadziwiająca mieszanka tradycji i nowoczesności.



Nie udało mi się, niestety zobaczyć nagrodzonego „Królika po berlińsku” Bartosza Konopki. A tymczasem Redaktorowi Pewnego Bardzo Poczytnego Pisma śni się wywiad z reżyserem. Jak widać królika złapać – niełatwa rzecz. Wszelkie podpowiedzi, gdzie film można jeszcze zobaczyć – mile widziane.