3 paź 2009

Jakieś mrożne zadupie

Guy Maddin, moje odkrycie ubiegłorocznych Nowych Horyzontów. Dla niektórych odkrycie tegoroczne – próżność ludzka nie pozwala nie rzec: „pierwsza!” ;) Do kin znowu trafiło cudowne „Moje Winnipeg”.

Wraz ze śpiącym pasażerem pociągu, uciekającym z Winnipeg, prowadzeni głosem narratora z offu, wracamy do miejsc jego dzieciństwa i młodości: salonu kosmetycznego prowadzonego przez matkę narratora, pływalni z basenami umieszczonymi w podziemiach budynku, hali z lodowiskiem, o której mówi: „urodziłem się tu”.

W subiektywnym portrecie miasta w sercu serca kontynentu reżyser miesza losy własnej rodziny z niesamowitymi opowieściami krótkiej, bo niewiele ponad stuletniej historii Winnipeg. Jest to miasto lunatyków, miasto ludzi zagubionych, uciekających, ale również miasto kochane (uzależniające?). Zbudowane w widłach rzeki, z ulicami bez nazw, przyciągało zawsze element z półświatka, ale też media spirytystyczne i wybitnych sportowców. Burdelmamy siadały przy jednym stole z notablami, by wspólnie decydować o losie miasta, a hokeiści miejscowej drużyny po kilkudziesięciu latach rozgrywali mecz w archaicznych strojach.

W jeden oniryczny pejzaż stapiają się szaleńcze fantazje o hitlerowcach wkraczających do miasta z legendami łączącymi tradycje szkocką, indiańską i mormońską, a silna figura matki aż prosi się o psychoanalityczne inklinacje. Stylistyka snu pozwoliła Maddinowi na taką konstrukcję fabuły – którą reżyser uparcie nazywa dokufantazją – że umożliwiła ona swobodne łączenie różnych motywów oraz płynne przechodzenie z jednego wątku do drugiego.

Producent filmu Michael Burns - jak wspomina Maddin w rozmowach z Michałem Oleszczykiem i Kubą Mikurdą - powiedział reżyserowi: „Więc możesz zrobić bardzo osobisty dokument o Winnipeg. Tylko nie pokazuj mi jakiegoś mroźnego zadupia. Ma być osobisty, bardzo osobisty”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz