27 lut 2009

Września kinem stoi

...do jutra, przynajmniej. Zjechało się do małej mieściny gwiazd i gwiazdeczek, że nic, ino brać autografy i na Allegro opylać, jak radzi pewna znajoma. ;)

O festiwalu Prowincjonalia jednak, już na serio. Program pogrupowano, rozdzielając bloki na dokumenty, krótkie i długie fabuły.

Dzień I (25.02.)

Przyjeżdżam niemal pod wieczór, padnięta jak po podróży koleją transsyberyjską. Trafiam więc tylko na „Luksus” Jarosława Sztandery, a sala Trójki coraz bardziej się zapycha. Nic dziwnego, bo niespełna 40-minutowa czarno-biała etiuda w ubiegłym roku wywołała poruszenie na festiwalu w Koszalinie, a potem w Gdyni, gdzie Sztandera odebrał Grand Prix Konkursu „Młode Kino Polskie”.

Luksus to 17-latek, który opuszczony przez alfonsa-pedofila, trafia pod dworzec Warszawa Centralna, gdzie musi sobie radzić sam. Z farbowanymi włosami, wymuskany, w kurteczce z kożuszkiem, walizką na kółkach i ze srebrnym łańcuchem na szyi zdecydowanie odstaje od dworcowych bezdomnych. Kiedy na drodze chłopaka staje Młody, Luksus powoli dostrzega w dziecku szansę na powrót do starego życia...

Obraz dzieciaków żyjących z prostytucji jest u Sztandery tak realistyczny, jak tylko może być: jest bezwzględny alfons, fotograf płacący 50 zł za pozowanie do zdjęć pornograficznych, szantaż byłych klientów, werbunek małoletnich. Spodobało mi się ujęcie całego mechanizmu, który od postaci Młodego – zabiedzonego, głodnego dzieciaka szlajającego się po tunelach dworca prowadzi do cynicznego, ale równie zagubionego Luksusa. To wszystko w 40 minutach. A z każdą sceną oczy otwierają się coraz szerzej.

Trzeba dodać, że Zbigniew Zamachowski kreacją Popersa do arsenału swoich ról drani dodał kolejną, obok Edzia z „Cześć, Tereska”.

23 lut 2009

Oscar staruszek

Nie wypada, po prostu wstyd byłoby nie wspomnieć choć jednym zdaniem. Więc będzie, jedno: wielkich zaskoczeń nie było... ;)

A tymczasem dziś o pewnej oscarowej produkcji sprzed prawie 70 lat. Taki Oscar z 70-tką na karku, który do tego nigdy nie trafił do samego reżysera, tylko do producenta. Ladies and Gentlemen, przed nami... „Rebeka” Alfreda Hitchcocka!

Fabuła, oparta na powieści pod tym samym tytułem, jest dość nietypowa, bo za główną postać obiera bohaterkę, która ani razu nie pojawia się w kadrze. Rebeka to bowiem zmarła żona szanowanego właściciela ogromnej angielskiej posiadłości Manderlay, do której przywozi on nową żonę. Młoda, zagubiona druga pani de Winters, której imię – w przeciwieństwie do poprzedniczki – nie pada w filmie ani razu, musi więc zderzyć się z mitem pierwszej pani w Manderlay.



Jak widać, niezwykle znaczącą postacią jest też pani Danvers. Pokojówka Rebeki, jej cicha wielbicielka, budzi popłoch u drugiej pani de Winters. Wielokrotnie podkreślano, że pani Danvers pojawia się za każdym razem bezszelestnie, przez co Hitchcock chciał wzbudzić jeszcze większy strach pani de Winters. Nie bez znaczenia jest też homoerotyczne przywiązanie pokojówki do zmarłej Rebeki. Sugestie dotyczące orientacji mało atrakcyjnej, suchej, lekko upiornej pani Danvers, do której kuzyn zwraca się męskim imieniem Danny, miały podkreślać diaboliczny typ postaci – kino lat 40. i 50. nie pozostawiało wątpliwości co do oceny homoseksualistów (pomimo bohaterek Marleny Dietrich i nawet Grety Garbo). Grunt, że pani Danvers na stałe zapisała się w kanonie postaci kina noir.

Wiele ciekawych historii wiąże się z samą postacią drugiej pani de Winters. O rolę towarzyszki Laurence'a Oliviera – Maxa de Wintersa starała się między innymi jego żona Vivien Leigh. Podczas przesłuchań wypadła ona dość słabo, nadając swojej interpretacji zbyt dużo siły i pewności siebie. Złośliwi twierdzą jednak, że była do tej roli... za stara.



Laurence'owi Olivierowi, niezadowolonemu, że prawdziwa żona nie mogła nią być także na ekranie, nie układała się więc współpraca z Joan Fontaine. Słynący z czarnego poczucia humoru Hitchcock wykorzystał nieporozumienia między głównymi aktorami. Wmówił Fontaine, że nie tylko Olivier, ale cała ekipa jej nie znosi, czym chciał wzmonić efekt osaczenia odtwarzanej przez nią postaci. Przyznaję, że pomimo teatralnego przerysowania gry Fontaine (charakterystycznego dla kina tego okresu), jej bohaterka jest niezwykle młodzieńcza i świeża.

Inna nietypowa cecha „Rebeki” dotyczy motywu śledztwa dotyczącego śmierci tytułowej postaci, rozpoczyna się ono bowiem dopiero mniej więcej po 2/3 filmu. Wcześniej fabuła koncentruje się na przemianie drugiej pani de Winters, wprowadzanej stopniowo przez mieszkańców Manderlay w tajemnice położonej na odludziu posiadłości. Wynik śledztwa okazuje się prostszy, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać. W ostatecznym rozrachunku jest więc „Rebeka” raczej dramatem psychologicznym, niż kryminałem. Bez wątpienia jednak wyznacza kierunek kinu noir. I stanowi niezwykłą gratkę dla wielbicieli starych wielkich domów. Bo podobno producent David O. Selznick podjął się tego projektu tylko ze względu na końcową scenę podobną do tej z innego swego filmu, z małżonką Oliviera zresztą w roli głównej...

15 lut 2009

Spokojnie, Brudny Harry...

Klasyk w swoim gatunku, „Brudny Harry”, po prawie 40 latach może śmiało stawać w szranki ze współczesnym kinem sensacyjnym. Harry Callahan jest na ostatnim szczeblu policyjnego zespołu poszukującego seryjnego zabójcę Skorpiona, szalejącego w San Francisco. Ostatnim, czyli od brudnej roboty. Takim, zdawałoby się: przynieś (pieniądze), podaj (pistolet), pozamiataj (po kolejnej ofierze). Tymczasem Callahan, podążając za Skorpionem, będąc stróżem prawa, sam to prawo konsekwentnie łamie.



Filmowy Callahan łączy cechy wyalienowanego, ironicznego policjanta-detektywa z kina noir z zupełnie nowym typem postaci. Po raz pierwszy pojawia się w kinie policjant jednocześnie obśmiewający pozerskie postawy bohaterów kryminałów np. Jamesa Ellroy'a, o wyraźnych cechach autodestrukcyjnych (scenariusz zakładał, że w powyższej scenie Callahan będzie chciał strzelić sobie w głowę), nieposłuszny przełożonym, niespełniony w życiu osobistym facet u progu kryzysu wieku średniego. Zapowiedź „Taksówkarza” i Paula Kersey'a z „Życzenia śmierci”. Postać, którą zagrał Clint Eastwood, tworzona była zresztą dla Paula Newmana, Callahana mieli też zagrać Frank Sinatra, John Wayne i Steve McQueen. Eastwood dostał więc do swych rąk piątą wersję scenariusza. Jego wyważona, spokojna rola zdobyła w końcu tylu zwolenników, że Eastwood pojawił się jeszcze w 4 filmach o Callahanie.

W analizach filmowych „Brudny Harry” opisywana jest często jego niezwykła konstrukcja narracji: obserwujemy pościg za Skorpionem, schwytanie mordercy przez Callahana, a następnie... film zaczyna się od nowa. Skorpion bowiem, na wskutek „niedopatrzeń proceduralnych” zostaje zwolniony.

Mówiąc o Skorpionie, trzeba też wspomnieć o intertekstualnej grze „Brudnego Harry'ego” z „Zodiakiem”. Dave Toschi i Robert Graysmith z filmu Davida Finchera szukają przecież seryjnego mordercy, grasujacego w Kalifornii. W „Zodiaku” jest scena, w której wściekły Toschi wychodzi z filmu luźno opartego na historii poszukiwań... Skorpiona. Nawiązanie do Callahana pojawia się raz jeszcze, kiedy Graysmith odkrywa przed Toschim efekty niedociągnięć i przedstawia własną teorię o Zodiaku. Padają wówczas słowa Toschiego mówiącego do rozemocjonowanego Graysmitha: Spokojnie, Brudny Harry. Skończ książkę. To dowód na to, piszący książkę o Zodiaku Graysmith tak jak filmowa postać bierze sprawy we własne ręce. A Brudny Harry staje się ikoną popkultury.

Najbliższy przykład na wieczny kulturowy żywot „Brudnego Harry'ego”: piosenka Gorillaz pod tym samym tytułem. Przypadły mi do gustu słowa: I'm a peace-loving decoy / Ready for retaliation / I change your whole location to pine box/six-under. Brudny Harry zresztą znowu wrócił, ale o tym innym razem...

11 lut 2009

...bo nie pokazali jak umiera

No, nie pokazali... Ciężko byłoby pokazać, jak odchodzi legenda. „Zapaśnik” Darrena Aronofsky'ego jest właśnie o powolnym odchodzeniu żywej legendy. Randy „The Ram” Robinson stanowi wzór naśladownictwa kolegów po fachu – zawodowych zapaśników. Piszę „po fachu”, bo ciężko uznać imitowane ciosy i samookaleczanie się dla potrzeb rozszalałej publiczności jako sport.

Randy żyje więc głównie z weekendowych walk, zaprzedając im całe swoje życie i zdrowie, a nawet relacje z ludźmi. Mit trzeba podtrzymywać nieustannie – Randy zgadza się więc na powtórkę głośnej walki sprzed 20 lat. Tymczasem plany te stają pod znakiem zapytania, gdy bohatera dopada atak serca. Tygodnie leczenia sprawiają, że Randy bierze pod lupę swoje życie, wkłada na nos okulary, fotografuje się z fanami na spotkaniu stetryczałych zapaśników-emerytów. Aż w końcu wykręca numer telefonu do córki. Próby nadrobienia straconego czasu – co było do przewidzenia – pomimo szczerych chęci, spełzają na niczym. Będą jeszcze nieudane amory ze striptizerką. Ale show must go on, a czas do umówionej walki leci nieubłaganie. Randy wkłada więc znowu obcisłe kolorowe rajtki i wpada na ring.

Pewien socjolog nazwał Amerykanów społecznością bohaterską. Taką, w której poza grą nie ma nic. Jeśli ktoś nie przyjmie zasad gry, czeka go wyobcowanie, półczłowieczeństwo, zbędność. Przeczytałam gdzieś, że Amerykanie nie dorobili się nigdy - w odróżnieniu od tragizujących wiecznie Europejczyków – mitologii ludzi przegranych. W Ameryce jeśli ktoś przegrywa, jest już odważny, bo akceptuje zasady gry. Jeśli Amerykanin jest grą zmęczony, to jest moralny, bo podjął ryzyko i wziął w grze udział.

Dlatego oglądając „Zapaśnika”, nieustannie wracałam w myślach do „Za wszelką cenę” Eastwooda. Bo kreując sylwetki obu głównych postaci z tych filmów, wyciągając je na światło dzienne gdzieś z prowincjonalnych dziur, niechlujnych, mało inteligentnych, samotnych i pozostawionych samych sobie – Eastwood i Aronofsky tworzą nowy, specyficzny gatunek postaci tragicznych. Jeśli bohaterowie przestają być bohaterami, jeśli chcą być tylko ludźmi, jeśli porzucają grę – to albo się ich unieszczęśliwia na amen, albo odbiera prawo do filmowego żywota. Albo, co bardzo inspirujące, porównuje do Jezusa ;)

7 lut 2009

3:3 z przewagą na „tak”

Miały być balety, a wyszły bilety. Jak zwykle :)) Dzięki „magicznym biletom” (niech żyją fundusze pracownicze na rzecz rozrywki!!) trafiłam wczoraj do krakowskiego Arsu na przedpremierę „Drzazg” Macieja Pieprzycy. Pan od świetnego „Inferno” zaraz po tym nagradzanym obrazie zabrał się za nowy projekt, którego realizacja przeciągnęła się jednak o ładnych parę lat.

Powstałe ostatecznie „Drzazgi” to film nowelowy, którego konstrukcja nie jest już niczym odkrywczym, zważywszy nawet na film polski (np. „Oda do radości”). Muszę jednak przyznać, że u Pieprzycy trzy wątki głównych postaci: Roberta, Marty i Bartka połączone zostały w sposób niezwykle zręczny. Te, zdawałoby się, osobne historie, zazębiają się w finale, który wprawdzie z lekka rozczarowuje swą przewidywalnością, ale daje się go przełknąć.

Co do samej fabuły nowel – mamy historie cwaniaczkowatego Roberta, który samego Pana Boga by oszukał, Bartka, który z wysokości katedry uczelnianej ląduje nagle przy sprzedaży jeansów Dizel (sic!) na okolicznym bazarku oraz Marty, córeczki bogatego tatusia, której życie dalekie jest jednak od doskonałości. Losy tej trójki mogłyby się okazać powtarzalne, choć w jakimś stopniu nawet tragiczne – ot, jeszcze jedna historia o śląskiej biedzie czy przeciwnie: o polskich nuworyszach. Przed zbędnym popadaniem w patos ratują szczęśliwie i nieoczekiwanie ten film sceny tak absurdalne, jakie tylko w czeskim kinie się mogą przydarzyć. Fakir kładący się na szkle w zwykłej polskiej kuchni, Elvis Presley wjeżdżający na stację benzynową różowym cadillakiem, młody komunista w muzeum gromadzącym pamiątki starego systemu – takich obrazków nie uświadczysz na co dzień. Niech nie dziwi więc nikogo slogan reklamujący „Drzazgi”: polski film, czeskie klimaty.

Mam niejaki problem z ostateczną oceną tego filmu. Z jednej stronie korci, by złośliwie przyczepić się do fatalnego plakatu „Drzazg” (vide „Jagodowe noce”), który sugeruje niestety komedię romantyczną, czym w zasadzie film ten nie jest. Irytował mnie czasem słowny dowcip, który był tak śmieszny, że aż nie-śmieszny. I niestety – wspomniane już grzeszące brakiem oryginalności wątki głównych postaci. Z drugiej strony, mamy nieopatrzone jeszcze twarze bardzo dobrych młodych aktorów, mistrzowskie epizody aktorów już znanych, wśród których palmę pierwszeństwa dzierży Krzysztof Globisz. I ogromny plus za skądinąd świetną postprodukcję: montaż i (o dziwo!) dźwięk. Wychodzi 3:3...

Szalę na korzyść nowego filmu Pieprzycy przechyli chyba niemal zapomniana przeze mnie przyjemność obcowania z filmem, którego tytułu się nie spodziewałam. Seans-niespodzianka, jakim były wczorajsze „Drzazgi”, wywołał u mnie bowiem cudowne mrowienie w oczekiwaniu na to, co pojawi się na ekranie za chwilę. Panu Pieprzycy mówię więc „tak”, czekam na to, co będzie dalej. I raz na jakiś czas zdaję się na filmowy żywioł ;)