14 gru 2010

Trudna miłość

Zdobywca Nagrody Publiczności tegorocznego Festiwalu Filmów Rosyjskich Sputnik (który krąży ostatnio nad polskimi kinami, a obecnie nad poznańską Muzą), „Pochowajcie mnie pod podłogą”, nie jest filmem prostym w odbiorze. Oparta na częściowo autobiograficznej historii Pawła Sanajewa fabuła w swej literackiej formie wywołała w Rosji sporo szumu ze względu na wywlekanie rodzinnych brudów. Matką autora opowiadania jest Jelena Sanajewa – popularna aktorka ról charakterystycznych, zaś ojczym to charyzmatyczny aktor filmowy i reżyser Rolan Bykow.

„Jest takie mądre powiedzenie: dzieci płacą za grzechy swoich rodziców. On płaci za tę dziwkę, za swoją matkę” – powtarza kilkukrotnie babcia małego Saszy, kilkulatka wyczekującego przybycia matki w dzień jego urodzin. Babka chłopca po części ma rację. Po części, bo rzeczywiście, młoda (i piękna) kobieta po rozstaniu z ojcem Saszy znalazła sobie nowego kochanka, niespełnionego malarza-alkoholika bez grosza przy duszy, który tak potrzebny jest, gdy ma się chore dziecko. Dziecko wylądowało więc w domu dziadków, którzy bronią chłopca przed wyrodną matką, usiłującą podtrzymywać kontakt z synem.

Choć matka stanowi obiekt marzeń chłopca, to nie ona jest główną siłą napędową życia chorowitego chudziny. To babcia, chuchająca, dmuchającą, piorąca, gotująca obrzydliwe papki, prowadzająca od jednego lekarza do drugiego, robiąca lewatywy, zawiązująca woreczki ryżu wchłaniającego pot (!?) – maszyna wypluwająca z siebie niekończący się łańcuszek oskarżeń, podejrzeń i wulgarnych epitetów (w życiu nie słyszałam tak wymyślnych i opisowych określeń!...). Niespełniona aktorka, rozczarowana mężem kobieta utraciła pierworodnego syna, córka nie spełniła jej oczekiwań, całą swoją „trudną” miłość przelała więc na Saszę. Dziwna to miłość, na pograniczu zaborczości i prawdziwego szaleństwa – coraz trudniej odróżnić ją od nienawiści.

Rola babci w wykonaniu Swietłany Kriuczkowej – nie ma co ukrywać – zdominowała cały film. Postać przez nią odgrywana jest tak przerażająca (przypomina mi pielęgniarkę z „Misery”!), że aż niesmaczne wydawały mi się czasem chichoty widzów reagujących na barokowe ozdobniki językowe starszej pani. Muszę przyznać, że filmowa ekranizacja zachęca do zapoznania się z literackim pierwowzorem, choćby nawet ze względu na bogaty język. I codzienne życie w Moskwie lat 90., podglądane gdzieś ukradkiem...

Na koniec: trailer zawierający radę na czas zimowej niedoli, jak poradzić sobie w niesprzyjających warunkach pogodowych. I kilka słów piosenki jednej z ulubionych piosenkarek zagranicznych w Rosji. :)

11 gru 2010

Nikt nie jest bez winy...

...chciałoby się powiedzieć po seansie „Białej wstążki” Michaela Hanekego. Ostatnia fabuła ubiegłorocznego zdobywcy Złotej Palmy umiejscowiona została w północnych Niemczech, gdzie przeważają ostre wieże i surowe wnętrza protestanckich kościołów. W jednej z małych wiosek mieszka pastor ze swoją liczną rodziną. Osobne wątki tego biało-czarnego filmu stanowią historie: barona, doktora, akuszerki, rolnika oraz młodego nauczyciela, będącego też narratorem filmu.

Życie wioski toczy się swoim trybem, choć szybko przekonamy się, jak kruche są podstawy tego życia. Spokój mieszkańców zakłócają bowiem kolejne, coraz bardziej wstrząsające wydarzenia: wypadek doktora, zaginięcie dzieci i inne okoliczności, które zdają się mieć wspólny mianownik i tego samego winnego.

Atmosfera zagęszcza się coraz bardziej, gdy niczym podglądacze wkraczamy z naszymi bohaterami ściany ich domostw. To, co rozgrywa się w czterech ścianach protestanckich domów, przeraża – obojętność, chłód relacji albo psychiczne maltretowanie ukrywa się na przykład, jak w domu pastora, pod biblijnymi sentencjami. Ten ostatni zresztą hołduje niezwykle wyrafinowanym metodom wykonawczym, „nieposłusznym” dzieciom każe zawiązać białe wstążki, symbol czystości i niewinności. Kara dzieci zaczyna urastać do rozmiarów symbolicznej kary, którą ponieść miało całe niemieckie społeczeństwo...

Większość recenzentów chce widzieć w doskonale wyreżyserowanym filmie twórcy „Funny Games” obserwację narodzin pokolenia, które stało się idealnym podłożem dla ideologii hitlerowskiej. Owszem, choć nie tylko. Skoro kulminacja filmowych wydarzeń następuje na dzień przed wybuchem I wojny światowej, można doszukiwać się tu korzeni upadku starego porządku. Dwie nowoczesne wojny światowe, które doprowadzić miały do narodzin nowego ładu, w połowie XX wieku doprowadziły do podziału Niemiec i pozycji najbardziej osłabionego kraj w Europie.

Haneke dokonuje więc ostrego rozliczenia z historycznymi wątkami, ale też zagląda głębiej, źródeł biegu historii I połowy XX wieku upatrując w rodzinie i protestantyzmie. Jest w tej krytyce bardzo bliski Ingmarowi Bergmanowi, który niejednokrotnie w swoich filmach obrazował wpływ protestanckiej etyki na relacje panujące w szwedzkiej rodzinie.

Z filmografią Bergmana ma „Biała wstążka” wiele wspólnego także w warstwie formalnej. Operator niemieckiego filmu Christian Berger przed rozpoczęciem zdjęć studiował filmy Bergmana kręcone ręką Svena Nykvista. Zdjęcia „Białej wstążki” są więc równie oszczędne i proste, często dominują długie kadry z przewagą zbliżeń. Letnie słońce niemieckiej prowincji – inne niż chłód skandynawskiego światła – oświetla w końcowej sekwencji wysoką wieżę protestanckiego wiejskiego kościoła.

24 paź 2010

Ironiczny melodramat

Organizatorzy tegorocznego festiwalu Era Nowe Horyzonty we wszelkich zapowiedziach chętnie przywoływali nazwisko młodego (rocznik ’89) Kanadyjczyka Xaviera Dolana. Nieznany szerzej w Polsce aktor i reżyser narobił już nieco szumu swoim pełnometrażowym debiutem „Zabiłem moją matkę”, zgarniając trzy nagrody w Cannes w 2009 roku, a ptaszki ćwierkają, że polskiej premiery wspomnianego filmu możemy doczekać się na początku przyszłego roku.

Tymczasem w „Wyśnionych miłościach” jako reżyser, scenarzysta i aktor Dolan zawarł nietypową love story o dwójce przyjaciół zakochanych w tym samym chłopaku. O nietypowości gatunkowej świadczy to, że balansowanie bohaterów między samotnością a miłością totalną młody filmowiec oddał niezwykle ironicznie jak na melodramat, w czym zdecydowanie pomaga mu doskonała ścieżka dźwiękowa. Stylizowane na mockumentary fragmenty rozmów z mocno przerysowanymi alter ego głównych postaci stanowią zaskakująco zabawne przerywniki tej ostatecznie nieskomplikowanej historii.

Wysmakowane estetycznie, spowolnione ujęcia podkreślają charakter imaginacji Marie i Francisa o obiekcie swoich westchnień Nicolasie, łagodzą także voyeryzm sekwencji, w których zaglądamy do łóżek bohaterów. Estetyczne kadry również estetyzują – postać Nicolasa w rojeniach dwójki przyjaciół urasta do miłosnego ideału, a emocjonalną gorączkę Dolan zwiększa, chętnie eksperymentując w „Wyśnionych miłościach” światłem, grą spojrzeń, ruchem postaci, odwołując się tak samo do Kar-Waia, Almodovara czy Godarda.

Na deser tej wysmakowanej wizualnie historii najważniejszy utwór z filmu:

19 paź 2010

Życie życiem...

...ale filmy oglądać trzeba! :)

Na przykład taką „Incepcję” Christophera Nolana. Co tam IMDB? Co tam Rotten Tomatoes?! Lud oddał głos (i duuużo gotówki w kasach) filmowi Nolana, błąkając się wraz z filmowymi bohaterami po wielu światach nawet kilkakrotnie (czy ktoś zna jakiś rekord oglądania tego filmu na dużym ekranie?). I znalazł chyba popkulturowego następcę „Matriksa”.

Nolana cenię sobie wysoko przede wszystkim dzięki „Memento” i „Bezsenności”. Gdyby zerknąć już na te tytuły, dostajemy to, co tego reżysera i scenarzystę pociąga najmocniej: przejść granicę między światem wewnętrznym i zewnętrznym. Tym, co dzieje się w człowieku, jego pamięci, duszy i psychice a tym, który produkuje niezliczone ilości bodźców zmuszających do czasem dramatycznego w skutki postępowania. Nurtuje Nolana człowiek jako istota bezustannie sprawdzająca swoje możliwości na tle wydarzeń: ułomną pamięć, ograniczenia snu, nadludzką siłę fizyczną czy zdolność manipulacji. I nie mówię tu o jakiejś „trzcinie na wietrze” rzuconej w wir zdarzeń, tylko pewnego rodzaju outsiderstwie, bo wszystkie postacie Nolana mieszczą się gdzieś na marginesie i wymykają się jednoznacznej ocenie moralnej – tak gliniarz Will Dormer z „Bezsenności”, jak i Domm Cobb z „Incepcji”.

Ten ostatni może spędzać sen z powiek i to bynajmniej nie dla tego, że gra go Leonardo di Caprio ;) Cobb ma bowiem interesujący zawód, jest złodziejem snów. A bliżej: tajemnic, które nasza podświadomość w snach ukrywa. Ostatnie zlecenie, które ma go ustawić (oczywiście!) na całe życie (przynajmniej: rodzinne), przygotowuje niezwykle rzetelnie. Nie zdaje sobie jednak do końca sprawy, że największym wyzwaniem, z jakim przyjdzie się zmierzyć jego całej przeszkolonej ekipie, będzie on sam.

Ubrany w szkatułkową formę film to w zasadzie cały szereg najpierw mozolnych przygotowań, a potem coraz bardziej gmatwającej się realizacji zadania. Tu, rzecz jasna, miejsce jest dla wysmakowanych scen akcji, pościgów, strzelanin i innych cudów od specjalistów w dziedzinie efektów specjalnych. Sposób operowania kamerą w niektórych scenach zasługuje naprawdę na wielkie uznanie (m.in. scena walki w hotelowym korytarzu). Za wielki plus uznać należy doborową obsadę, zwłaszcza ze względu na młode gwiazdy (Ellen Paige z „Juno”, Joseph Gordon-Levitt kojarzony z wielu filmów dla nastolatków czy Cilian Murphy ze „Śniadania na Plutonie”), ale w tle pojawiają się także wybitne sylwetki kina: Michael Caine czy Pete Postlethwaite – najwidoczniej Nolanowi nie wypada odmawiać ;)

Jeżeli już mieć jakieś pretensje, to do samych siebie, drodzy widzowie. Ten, kto spodziewa się filmowego arcydzieła, srodze się zawiedzie. Już od pierwszych scen rzuca się w oczy, ze filmowa fabuła do błyskotliwych należeć nie będzie, a jeśli mówić o jakiejś głębi, to najniżej sięgnie ona dna rzecznego (dosłownie!). Trzeba też zaznaczyć, że filmy z gatunku, jaki „Incepcja” reprezentuje (heist film), są stare jak samo kino. Filmy, których akcja koncentruje się wokół starań grupy ludzi próbujących osiągnąć jakiś cel, cieszą się zawsze popularnością – by „Mission Impossible” czy „Ocean's Eleven” wspomnieć.

Otwarte zakończenie czy cała mnogość smaczków w postaci archetypicznych symboli wywodzących się kultury europejskiej zachęcają jednak, by nie chować tego filmu w szufladce z etykietą „film akcji”. Ciekawe, że możliwości interpretacyjnych jest wiele, bo Nolan nie podaje nachalnie wyższej prawdy o człowieku, nie tworzy umownego świata, który sam w sobie jest snem jakiegoś szaleńca. Nie mamy więc wyrzutów sumienia, że tym razem prawie zakrztusiliśmy się popcornem z wrażenia. ;)

29 kwi 2010

Siła odpychania

Dwóch braci podróżuje szlakiem małych księgarń, zadymionych knajp i podobnych do siebie moteli. Davy, na co dzień pracownik biurowy, prezentuje publiczności swoje zalatujące grafomanią utwory, Sean, który traktuje wyjazd jako urlop od swojej dziewczyny, sprzedaje tomiki opowiadań brata, a częściej skupia się na przygodach miłosnych z kolejnymi kobietami. Podróż bez celu amerykańskimi bezdrożami, w upale kończącego się lata. Kiedy Sean znika na całe godziny, Dave gapi się bezmyślnie w ekran telewizora.

Punkt zwrotny niezależnego „Easier with Practice” następuje wraz z dźwiękiem dzwonka hotelowego telefonu. W słuchawce Dave słyszy kuszący głos Nicole. Coraz bardziej erotyczny dialog prowadzi do seksu przez telefon z nieznajomą. Na jednym telefonie jednak się nie kończy...

Ludzie jawią się w opartym na prawdziwej historii filmie Kyle'a P. A;vareza niczym odpychające się magnesy. Film nagrodzony na Off Plus Camera Nagrodą Publiczności, z jednej strony stanowi kwintesencję wizerunku mężczyzny obecnego czasu – jeśli odrzuca on pozę macho, realizującego się przez kolejne przygody z przypadkowymi kobietami (i mężczyznami również), skazany jest na samotność i emocjonalną pustkę, których nie zniweczą próby budowania więzi z kobietami. Dave, tworząc fikcyjny związek z Nicole, ze strachu przed ujawnieniem swoich słabości zaprzepaszcza prawdziwą relację z kobietą, którą spotyka po powrocie z podróży. Nieprawdziwość uczucia do Nicole, które roi sobie w głowie, pozwala mu za to spokojnie snuć w wyobraźni historię romansu o zaskakującym finale.

Z drugiej strony, filmowa podróż jest współczesnym odczytania twórczym poszukiwań na miarę beatników. Dave i Sean ruszają przecież śladami Jacka Kerouaca, piszącego w latach 50. na poły autobiograficznie o podróżach z przyjaciółmi. W tej anarchistycznej postawie Dave posuwa się do skrajności, posilając się wodą i piwem, spędzając mnóstwo czasu w prowincjonalnych pralniach samoobsługowych, nocując najpierw – choć nie bez konieczności – w samochodzie, potem na znalezionym na pustynnym uboczu starym materacu. Zwieńczeniem tej wymarzonej wyprawy jest postać Dave'a siedzącego w wyprasowanym kołnierzyku przy biurku nad stertą dokumentów.

Prosty, świetnie napisany film, o wcale nie prostych sprawach.

20 kwi 2010

Nieprzystosowana

Rozpoczęty wczoraj krakowski Off Plus Camera to przede wszystkim dużo dobrych filmów, które przyjeżdzają do Polski via amerykańskie Sundance. To tam mieści się festiwalowe centrum amerykankiego (a zdaniem niektórych również światowego) kina niezależnego. Kina, które wprawdzie w innym znaczeniu niz nasze polskie, określa swą niezależność - nie przez dostęp do środków finansowych wielkich amerykańskich wytwórni (bo za kinem niezależnym w USA też stoją ogromne pieniądze i system producencki), ale które pozostaje niezależne przede wszystkim myślowo: dotyka spraw marginesowych, pomijanych oraz stawia nierzadko na eksperyment.

Nagrodzony w tym roku jako najlepszy dramat "Precious: Based on the Novel Push by Sapphire" Lee Danielsa potencjalnie odwołuje się właśnie do fabularnych motywów, które kino hollywoodzkie wolałoby schhować głęboko w szafie. Historia nieszczególnie bystrej, czarnoskórej szesnastolatki, wybiegającej daleko poza rozmiar S, matki dwójki dzieci maltretowanej przez matkę-narkomankę to właściwie od początku do końca zjadliwa i ostra w wymowie krytyka amerykańskiego szkolnictwa, przerzucającego wychodzące poza schemat jednostki do szkół specjalnych, bedących przechowalniami, które wypuszczają młodzież nieprzystosowaną do życia. Niemniej jednak jedną z najbardziej wstrząsających scen w filmie pozostają nie brutalne obrazy pastwiącej się nad nastoletnią Precious matki - nagrodzonej Złotym Globem i Oscarem Mo'Nique. Scena odwiedzin opiekunki społecznej, przed którą odstawia się cały spektakl idealnej rodziny Jones, sprawia, że wewnętrzny bunt zostaje zastapiony poczuciem beznadziejności sytuacji młodej bohaterki.

Zwraca uwagę widza fakt, że uciekająca do świata wyobraźni Precious sięga w końcu po ostateczne środki, by ocalić siebie i swoje dzieci - próbuje odnaleźć miejsce w rzeczywsitości, podejmując ostatnie próby kształcenia. Jego elementem jest pisany na zajęciach prawdziwy dziennik, który stał się faktycznie kanwą adaptowanego scenariusza. Jest w nim poczucie krzywdy, jest agresja, jest poszukiwanie samego siebie i jest w końcu nowe życie. A widzowie uwielbiają takie historie, bez znaczenia, czy z kina niezależnego czy hollywoodzkiego.

25 lut 2010

Krótko

Choć blog chwilowo przysnął, nie znaczy, że nie oglądam(y). ;) Krótkie doniesienia z palpfiskyjnego świata...

Sherlock Holmes” Guy'a Ritchiego mimo braku klimatu telewizyjnych adaptacji kryminałów Doyle'a – wciąga niezmiernie. Ritchie wprawdzie epatuje zgranymi motywami (duet nietuzinkowych bohaterów różnych jak noc i dzień, którzy łączą siły nad wspólną sprawą) i powtarza znane z wcześniejszych filmów rozwiązania formalne (sceny walk poprowadzone w sposób identyczny, jak np. w „Przekręcie”), więc cudów nie ma co oczekiwać. A to, że mamy jednak do czynienia z całkiem udanym kinem rozrywkowym, przypisać należy głównie Robertowi Downey'owi Jr. (Złoty Glob), nadającemu Sherlockowi cechy pociągającego dandysa i zakochanego w sobie szalonego geniusza. Warto zwrócić uwagę na muzykę Hansa Zimmera, na którego mam co prawda alergię - tu jednak efekt jest zaskakujący.



Za reżyserię „Fish Tank” brytyjska reżyserka Andrea Arnold otrzymała nagrodę jury w Cannes i to właśnie reżyseria tej osadzonej na podlondyńskim blokowisku historii o dojrzewaniu zasługuje tu na kilka słów uwagi. Arnold przyjęła bowiem sposób pracy, polegający na stopniowym odsłanianiu przed aktorami poszczególnych partii scenariusza, co w przypadku odtwarzającej główną rolę amatorki Katie Jarvis wymagało, jak sądzę, pewnej dozy artystycznego szaleństwa (realiści mogą nazwać to odwagą) :) W efekcie powstał jednak film zagrany niesamowicie perfekcyjnie, wżerający się w mózg widza, budujący napięcie nie gorzej niż niejeden obraz mistrza Hitchcocka.



Gdyby zestawić ze sobą newageowskie klimaty, nieprawdopodobną, choć w pewnym stopniu prawdziwą historię o amerykańskim batalionie wykorzystującym paranormalne zdolności swoich żołnierzy, kontekst polityczny oraz aktorów, których talent komediowy sprawdzili już m.in. bracia Coen (Clooney, Bridges plus „bonus”: McGregor i Spacey) – dostaniemy film „Człowiek, który gapił się na kozy”. Dziwny to film, drwi bowiem otwarcie z militarnej i gospodarczej ekspansji USA, skłonności Amerykanów do wrzucania do jednego worka kabały, teorii Danikena i psychoanalizy. Z drugiej jednak strony, przez ponad 90 minut mamy wrażenie, że mimo podłożonego całego ładunku ironii, ktoś nagle skrócił lont. Być może namieszał retrospektywnymi wstawkami scenarzysta, być może reżyserowi Grantowi Heslovowi daleko jeszcze do braci Coen, zdolnych okiełznać komediowe zapędy świetnych aktorów...

22 sty 2010

Tajemnice

Wielkomiejskie towarzystwo wybiera się na kilka dni do letniskowego domku gdzieś na pustkowiu. Grono mieszczuchów wraz z małoletnia latoroślą świetnie się bawi, tańcząc, przekomarzając, gotując i snując opowieści. Są wśród nich emigrant, który wrócił na chwilę do ojczyzny i nauczycielka jednego z dzieci. Przyjaciele usiłują ich ze sobą wyswatać.

Sielski obrazek zakłóca zniknięcie młodej nauczycielki. Dzieci, które widziały ją ostatnie, plączą się w zeznaniach, przyjaciele organizują bezładne poszukiwania. Atmosfera staje się coraz gęstsza.

Uniwersalne motywy i konwencjonalne elementy dramatu „Co wiesz o Elly?” ścierają się z lokalną, irańską obyczajowością. Bo choć film ten posługuje się zachodnim schematem fabularnym, doprowadzając napięcie do zenitu, a paznokcie widza skracając o połowę – najciekawsze rzeczy rozgrywają się między bohaterami. Przepytując się nawzajem, odkrywają oni, że nikt tak naprawdę nie znał zaginionej Elly. Sytuację zaognia fakt, że dziewczyna okłamała rodzinę o swym wyjeździe, o czym bohaterowie dowiadują się po rozmowie telefonicznej. Fakt, który w naszej kulturze jest bez znaczenia i nie wpływa znacząco na osobę pokroju Elly – w konserwatywnym, patriarchalnym społeczeństwie irańskim, mimo pozornego liberalizmu, mimo kobiet prowadzących samochody, malujących usta i zachowujących się równie głośno jak ich równolatki z Europy na wakacjach we wszystkich kurortach świata, urasta do rangi świętokradztwa. Wychodzące na jaw kolejne tajemnice Elly nie pozostają bez wpływu na relacje wśród przyjaciół i małżonków, które pomimo globalizacji obnażają wciąż ogromne różnice kulturowe w stosunku do Zachodu.

Choć przyzwyczajona jestem do symbolicznej wymowy irańskich filmów klanu Makhmalbafów, Majidiego czy Kiarostamiego – oglądałam ten film z rosnącym zachwytem. Nie dziwi Srebrny Niedźwiedź w Berlinie, choć Niemcy chętnie dają nagrody filmom z Iranu. „Co wiesz o Elly?” bardzo intensywnie obdziela widza emocjami swoich postaci, a zdjęcia skalistej plaży, pustego, zapuszczonego domu oddane w szarej tonacji, czasem tylko akcentowane kolorowym szczegółem (chusta na głowie kobiety, latawiec, bluza mężczyzny, maska samochodu zanurzonego w falach) podkreślają przytłaczający klimat fatalnego weekendu... Filmowa perełka!

6 sty 2010

„Niechciana chata”

To nie jest polskie „Fargo”, to nie jest film Quentina Tarantino jak chcą niektórzy. To jest „Dom zły” Wojciecha Smarzowskiego. Niech tytuł i nazwisko mówią same za siebie. A teraz oklaski, proszę państwa!

W zimie stulecia (którą zresztą wspominali ostatnio przy wigilijnym stole Rodziciele) roku wcale nie-Pańskiego 1982 (dzieci wojny nie pamiętają, ale wiedzą, o co chodzi...) w progu zrujnowanego domu staje w towarzystwie milicjantów w walonkach Edward Środoń. Nie jest to wizyta towarzyska, choć na pozór mogłaby na taką wyglądać – jest i bimber, i zakąski, i przedstawiciele z „wyższych sfer” w postaci choćby prokuratora (który przez pół filmu dochodzi do stanu użyteczności). Towarzystwo ma jednak poza obalaniem w kolejce kolejnych kielonków inne sprawy na głowie, a rekonstrukcja morderstwa, do jakiego doszło w domostwie parę lat wcześniej – nie wydaje się im najważniejsza. Jakby tego mało, nieprzyjemne delirium tremens, trwa do samego końca.

Smarzowski zebrał do kupy najmniej urocze facjaty polskiego kina – nie ukrywajmy. Są więc i Dyblik, i Jakubik (Środoń to pewnie jego rola życia!), z wielką radością ujrzałam mamroczącego Lubosa :). Pojawiają się aktorzy ze srebrnego ekranu (bo Smarzowskiemu zdarzało się popełniać też „BrzydUlę”) i oczywiście świetny „złotopolski” Topa, który – jak pamiętam – obok Lubosa w „Boisku bezdomnych” (mimo małej rólki) pokazał sporo, tu, jako porucznik Mróz, zdawałoby się: ostatni sprawiedliwy – jeszcze więcej. Jeśli obok tych nazwisk postawić duet Kingi Preis i Mariana Dziędziela – nawet już tylko po to warto oglądać!

Ja natomiast, poza kulminacyjnymi scenami filmu, zapomnieć nie mogę muzyki Mikołaja Trzaski. Sposób, w jaki ten pan buduje napięcie w elektryzujących kawałkach – przewyższa dość „klasyczne” w tym wypadku „Olé” Coltrane'a z „Czterech nocy z Anną”.

Na inną modłę, z Vondrackową w tle :)



PS. Tytuł nie mógł być inny... ;)