23 lut 2009

Oscar staruszek

Nie wypada, po prostu wstyd byłoby nie wspomnieć choć jednym zdaniem. Więc będzie, jedno: wielkich zaskoczeń nie było... ;)

A tymczasem dziś o pewnej oscarowej produkcji sprzed prawie 70 lat. Taki Oscar z 70-tką na karku, który do tego nigdy nie trafił do samego reżysera, tylko do producenta. Ladies and Gentlemen, przed nami... „Rebeka” Alfreda Hitchcocka!

Fabuła, oparta na powieści pod tym samym tytułem, jest dość nietypowa, bo za główną postać obiera bohaterkę, która ani razu nie pojawia się w kadrze. Rebeka to bowiem zmarła żona szanowanego właściciela ogromnej angielskiej posiadłości Manderlay, do której przywozi on nową żonę. Młoda, zagubiona druga pani de Winters, której imię – w przeciwieństwie do poprzedniczki – nie pada w filmie ani razu, musi więc zderzyć się z mitem pierwszej pani w Manderlay.



Jak widać, niezwykle znaczącą postacią jest też pani Danvers. Pokojówka Rebeki, jej cicha wielbicielka, budzi popłoch u drugiej pani de Winters. Wielokrotnie podkreślano, że pani Danvers pojawia się za każdym razem bezszelestnie, przez co Hitchcock chciał wzbudzić jeszcze większy strach pani de Winters. Nie bez znaczenia jest też homoerotyczne przywiązanie pokojówki do zmarłej Rebeki. Sugestie dotyczące orientacji mało atrakcyjnej, suchej, lekko upiornej pani Danvers, do której kuzyn zwraca się męskim imieniem Danny, miały podkreślać diaboliczny typ postaci – kino lat 40. i 50. nie pozostawiało wątpliwości co do oceny homoseksualistów (pomimo bohaterek Marleny Dietrich i nawet Grety Garbo). Grunt, że pani Danvers na stałe zapisała się w kanonie postaci kina noir.

Wiele ciekawych historii wiąże się z samą postacią drugiej pani de Winters. O rolę towarzyszki Laurence'a Oliviera – Maxa de Wintersa starała się między innymi jego żona Vivien Leigh. Podczas przesłuchań wypadła ona dość słabo, nadając swojej interpretacji zbyt dużo siły i pewności siebie. Złośliwi twierdzą jednak, że była do tej roli... za stara.



Laurence'owi Olivierowi, niezadowolonemu, że prawdziwa żona nie mogła nią być także na ekranie, nie układała się więc współpraca z Joan Fontaine. Słynący z czarnego poczucia humoru Hitchcock wykorzystał nieporozumienia między głównymi aktorami. Wmówił Fontaine, że nie tylko Olivier, ale cała ekipa jej nie znosi, czym chciał wzmonić efekt osaczenia odtwarzanej przez nią postaci. Przyznaję, że pomimo teatralnego przerysowania gry Fontaine (charakterystycznego dla kina tego okresu), jej bohaterka jest niezwykle młodzieńcza i świeża.

Inna nietypowa cecha „Rebeki” dotyczy motywu śledztwa dotyczącego śmierci tytułowej postaci, rozpoczyna się ono bowiem dopiero mniej więcej po 2/3 filmu. Wcześniej fabuła koncentruje się na przemianie drugiej pani de Winters, wprowadzanej stopniowo przez mieszkańców Manderlay w tajemnice położonej na odludziu posiadłości. Wynik śledztwa okazuje się prostszy, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać. W ostatecznym rozrachunku jest więc „Rebeka” raczej dramatem psychologicznym, niż kryminałem. Bez wątpienia jednak wyznacza kierunek kinu noir. I stanowi niezwykłą gratkę dla wielbicieli starych wielkich domów. Bo podobno producent David O. Selznick podjął się tego projektu tylko ze względu na końcową scenę podobną do tej z innego swego filmu, z małżonką Oliviera zresztą w roli głównej...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz