24 lis 2009

Porządki

Trzeba. Bo zaraz nowy natłok wrażeń się zacznie. Ku pamięci, ku spokojnemu snowi Naczelnego martwiącego się, że znowu upiornie przekroczę deadline (pochwalę się, że liczbę znaków nauczyłam się już trzymać w ryzach ;)) Porządki, moi drodzy, kosmiczne porządki!

Nie będziemy jednak mówić o „Autostopem przez galaktykę", ani o porządkach zaprowadzanych przez wyłupiastych Obcych. Nie będziemy nawet poruszać się w obrębie SF, choć rosyjskie kino piękne owoce wydało w tym gatunku. Przed warszawskim Pałacem, ku czci którego ostatnio zawiązał się komitet „Stanowcze NIE zburzeniu” (a kto by chciał?! coś musi w tym mieście ginąć w smogu) wylądował bowiem Sputnik, prawdziwy, najprawdziwszy.

Te kilka dni spędzone w stolycy były, doprawdy, mocno doprawione słowiańskim sentymentalizmem. Przyszło więc nie tylko poruszać się po wnętrzach daru narodu radzieckiego dla narodu polskiego, po śliskich parkietach i podwijających się chodnikach, ale jeszcze między zdjęciami Wysockiego, matrioszkami (w życiu tylu naraz nie widziałam!) i płytami z nadrukami cyrylicą. I nawet, po trochu się ten stan ducha udzielił (wina ćwiartki krwi radziecko-ukraińskiej...).

O filmach więc już mało, wedle porządku.

„Cztery pory miłości” debiutanta Siergieja Mokrickija w błyskotliwym scenariuszu zazębia ze sobą losy bohaterów 4 nowelek o miłości. Można było się otrzeć niebezpiecznie o banał, ale twórcy nie ewokują łatwych rozwiązań, rozstają się ze swymi postaciami w momencie, gdy prawdziwy trud, ale i szczęście budowania miłości dopiero się zaczyna. Uniwersalnej wymowie filmu nadano lokalnego kolorytu. Mamy więc i wojnę domową, i życie codzienne w kapitalistycznej Rosji, i społeczne traumy współczesnego społeczeństwa, a nawet osobliwy rodzaj świętości prawosławnej... Końcówka, niestety, bardzo słaba :(

„Zaginione imperium” – kiedy się ma naród liczący 140 mln luda, znalezienie przystojnego aktora przestaje być problemem. Taki ładny chłopiec znalazł się w filmie o szukaniu swego miejsca w realiach lat 70. Nie powiem, barwy życia moskiewskich studentów są mocne i przyciągają uwagę. Ale próba nadania filmowi głosu pokolenia, które najdotkliwiej przeżyło pierestrojkę, odbiera całą frajdę z obserwowania zakupów zakazanych płyt dokonywanych w parkowych alejkach czy kolejek do archaicznych niemal budek z piwem.

Na szczęście, film „Bikiniarze”, który cofa widza o 20 lat wstecz, do ulicznych potyczek złotych ptaków bloku wschodniego z komsomolską młodzieżą – nie usiłuje być niczym więcej niż zręcznie nakręconym, żywiołowym musicalem, o którym mówi się: rosyjskie „West Side Story”. Są więc i piękne kostiumy, i samochody, i jedna z najpiękniejszych rosyjskich aktorek młodego pokolenia Oksana Akinshina („Lilja 4-ever”!), jest i porywająca muzyka. Ta ostatnia daje jednak oprawę niezbyt udatnym tekstom. Mniej więcej po czwartej piosence należy więc liczyć się z ryzykiem ziewania.

Muszę jednak przyznać, że przeprosiłam się na razie z melodramatem. O kultowym „Moskwa nie wierzy łzom” jednak innym razem, bo rzecz wymaga osobnego potraktowania.

Na koniec bluźnierstwo: Tarkowskiego odpuściłam!...

Chyba najlepszy kawałek z „Bikiniarzy”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz