Trzeba. Bo zaraz nowy natłok wrażeń się zacznie. Ku pamięci, ku spokojnemu snowi Naczelnego martwiącego się, że znowu upiornie przekroczę deadline (pochwalę się, że liczbę znaków nauczyłam się już trzymać w ryzach ;)) Porządki, moi drodzy, kosmiczne porządki!
Nie będziemy jednak mówić o „Autostopem przez galaktykę", ani o porządkach zaprowadzanych przez wyłupiastych Obcych. Nie będziemy nawet poruszać się w obrębie SF, choć rosyjskie kino piękne owoce wydało w tym gatunku. Przed warszawskim Pałacem, ku czci którego ostatnio zawiązał się komitet „Stanowcze NIE zburzeniu” (a kto by chciał?! coś musi w tym mieście ginąć w smogu) wylądował bowiem Sputnik, prawdziwy, najprawdziwszy.
Te kilka dni spędzone w stolycy były, doprawdy, mocno doprawione słowiańskim sentymentalizmem. Przyszło więc nie tylko poruszać się po wnętrzach daru narodu radzieckiego dla narodu polskiego, po śliskich parkietach i podwijających się chodnikach, ale jeszcze między zdjęciami Wysockiego, matrioszkami (w życiu tylu naraz nie widziałam!) i płytami z nadrukami cyrylicą. I nawet, po trochu się ten stan ducha udzielił (wina ćwiartki krwi radziecko-ukraińskiej...).
O filmach więc już mało, wedle porządku.
„Cztery pory miłości” debiutanta Siergieja Mokrickija w błyskotliwym scenariuszu zazębia ze sobą losy bohaterów 4 nowelek o miłości. Można było się otrzeć niebezpiecznie o banał, ale twórcy nie ewokują łatwych rozwiązań, rozstają się ze swymi postaciami w momencie, gdy prawdziwy trud, ale i szczęście budowania miłości dopiero się zaczyna. Uniwersalnej wymowie filmu nadano lokalnego kolorytu. Mamy więc i wojnę domową, i życie codzienne w kapitalistycznej Rosji, i społeczne traumy współczesnego społeczeństwa, a nawet osobliwy rodzaj świętości prawosławnej... Końcówka, niestety, bardzo słaba :(
„Zaginione imperium” – kiedy się ma naród liczący 140 mln luda, znalezienie przystojnego aktora przestaje być problemem. Taki ładny chłopiec znalazł się w filmie o szukaniu swego miejsca w realiach lat 70. Nie powiem, barwy życia moskiewskich studentów są mocne i przyciągają uwagę. Ale próba nadania filmowi głosu pokolenia, które najdotkliwiej przeżyło pierestrojkę, odbiera całą frajdę z obserwowania zakupów zakazanych płyt dokonywanych w parkowych alejkach czy kolejek do archaicznych niemal budek z piwem.
Na szczęście, film „Bikiniarze”, który cofa widza o 20 lat wstecz, do ulicznych potyczek złotych ptaków bloku wschodniego z komsomolską młodzieżą – nie usiłuje być niczym więcej niż zręcznie nakręconym, żywiołowym musicalem, o którym mówi się: rosyjskie „West Side Story”. Są więc i piękne kostiumy, i samochody, i jedna z najpiękniejszych rosyjskich aktorek młodego pokolenia Oksana Akinshina („Lilja 4-ever”!), jest i porywająca muzyka. Ta ostatnia daje jednak oprawę niezbyt udatnym tekstom. Mniej więcej po czwartej piosence należy więc liczyć się z ryzykiem ziewania.
Muszę jednak przyznać, że przeprosiłam się na razie z melodramatem. O kultowym „Moskwa nie wierzy łzom” jednak innym razem, bo rzecz wymaga osobnego potraktowania.
Na koniec bluźnierstwo: Tarkowskiego odpuściłam!...
Chyba najlepszy kawałek z „Bikiniarzy”
24 lis 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz