18 mar 2009

Tym razem rewolucji nie będzie

Tytułem wstępu, muszę powiedzieć, że od pewnego czasu jestem wielbicielką kina fabularnie osadzonego w Wielkiej Brytanii w pierwszym 30-leciu XX wieku. Mogę wciąż wracać do „Gosford Parku”, do filmów Ivory'ego, „Okruchów dnia” czy „Powrotu do Howards End”.

Każdy z tych tytułów ma swoje smaczki – poza oprawą scenograficzną, kostiumową czy plenerami, często kontrastuje stary, arystokratyczny porządek, z nowym, rewolucyjnym fermentem brytyjskiej klasy średniej czy społecznych odmieńców, pozostających poza socjetą. Tak też, zdawać się może, będzie w innym „powrotnym” filmie, tym razem wracającym do Brideshead. Charles, dzięki przyjaźni z Sebastianem, wkracza w progi jego rodzinnego domostwa. Lawirowany przez panią Marchmain, ale też zafascynowany życiem innej klasy niż przynależna malarzowi z Paddington - Charles początkowo przystaje na konwenanse i „zobowiązania wobec rodziny”. Kiedy jednak jego ateizm coraz mocniej zderza się z konserwatywnym katolicyzmem mieszkańców Brideshead, bohater próbuje dokonać przewrotu w głowach przyjaciół.

A tym razem rewolucji nie będzie. O ile wspomniane wyżej filmy dają przedsmak upadku starego porządku – choćby poprzez wiszące nad postaciami widmo wojny – „Powrót do Brideshead” to właśnie buntownika w osobie głównego bohatera karze najbardziej. Wzrost ideologicznej papki wylewającej się z ekranu jest więc coraz bardziej irytujący, bo to na Charlesa spada cały bagaż emocjonalny rodziny, która chciałaby żyć szczęśliwie, ale którą przyciska snobizm, konwenanse i wiara, niestety. Ostatecznie więc nasz filmowy Hiob pozostaje bez żony, bez kochanki, bez lnianego garnituru i dwóch obrazów.

O wiele bardziej ciekawiłoby mnie obserwowanie poczynań miłosnego trójkąta w Brideshead czy wszelkich wątków rozgrywających się poza Europą, albo wątpliwości i walki z własną ambicją Charlesa. Tymczasem z pola widzenia usuwa się chyba najciekawszą postać w filmie: „sodomicznego” Sebastiana, a miłość Charlesa i siostry Sebastiana, Julii, opiera się na – proszę o werble! – przeznaczeniu (że o tandetnym motywie rozstania już nie wspomnę). Charlesa natomiast najpierw skazuje się na moralną walkę z wiatrakami, a potem wysyła do... dżungli, gdzie wreszcie oddaje się realizacji marzeń. W rzeczy samej, wychodzi na to, że ciekawszy byłby z tego klasyczny melodramat (choć za gatunkiem tym nie przepadam), niż ciężkostrawny dramat „religijny”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz