27 mar 2009

Brudny Harry wraca

Między jednym a drugim stukiem w klawisze podczytuję dzisiejszą Wyborczą, w której Tadeusz Sobolewski pisze m. in. o brazylijskim „Mieście Boga”, że krzyk przeciw niesprawiedliwości zaczął przybierać kształt nihilistycznego kiczu. I tak się zastanawiam, bo słowa te, choć o innym filmie traktują, bardzo pasują mi do „Gran Torino”.

W swoim nowym filmie Clint Eastwood zabiera nas znowu na prowincję, do świata imigrantów wypierających mieszkańców pięknych domostw na przedmieściach Detroit. Reżyser wciela się również w starszą, zdecydowanie bardziej zgorzkniałą, rasistowską i, rzeczywiście, nihilistyczną wersję Brudnego Harry'ego. Weteran wojny z Korei o swojskim nazwisku Walt Kowalski z trudem znosi nowych sąsiadów, zaciekle broniąc swego terytorium na obszarze szerokości własnego trawnika. Sama postać głównego bohatera to prawdziwe scenariuszowe i aktorskie cacko – Eastwood gra mistrzowsko, i pierwszych filmowych skrzypiec nikt mu nie odbierze.

A jednak... „Gran Torino” wyszło jednak reżyserowi średnio udanie. Póki obserwujemy przeobrażenie relacji Kowalskiego z sąsiadami, film nosi cechy eksperymentu obyczajowo-społecznego z komediowymi wstawkami obrazującymi różnice kulturowe. Ale gdy rzecz staje się bardziej poważna, a Kowalski wraca do przeszłości i znowu idzie na wojnę, to wspinamy się właśnie na poziom kiczu. Kiczu, niestety, szablonowego, który może nawet potrafi chwycić za gardło – choć efekt to obliczony bardziej na tłumy walące do kin na film o ostatnim sprawiedliwym – ale też kiczu, który nie posiada żadnych cech filmowej umowności, jak to było w przypadku porucznika Callahana.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz