1 lip 2009

Obrona odpustowego wiatraczka

Ledwo dwa pokazy, w Koszalinie i w Łagowie, wystarczyły, by film już budził skrajne emocje. Od zachwytów nad nowym odkryciem polskiego kina do pseudometaforycznych ocen odpustowego wiatraczka. Rzeczywiście, tytuł filmu Marcina Wrony może jednak budzić lekką konsternację.

„Moja krew” nie jest feministycznym manifestem na temat Matki Polki, nie jest też rodzinnym dramatem o dziecku odnalezionym po latach w Koziej Wólce, jakąś dziesiątą ekranizacją Grocholi czy innej Łepkowskiej. Jeśli zapamiętamy, że idziemy na film debiutanta (w pełnym metrażu) – to wyjdzie nam na plus: że jest to kawałek dobrego kina. Wystarczyło posłuchać i zobaczyć miny widzów, wychodzących z oldskulowego kina Świteź w Łagowie :), by przypomnieć sobie, że widz ma głos. Niezależnie od tego, jak bardzo będą kręcić nosami panowie krytycy (panie krytyczki będą mniej lub bardziej oczarowane Erykiem Lubosem i na nim skupią krytyczne pienia), widzowie wiedzą swoje.

„Tamagotchi”, bo tak brzmiał roboczy tytuł filmu, to zabawka, którą niektórzy może jeszcze pamiętają jako jaskółkę kapitalizmu w naszym kraju, poprzednika wszystkich Ipodów, mp3, mp4 i czego tam jeszcze. Taką zabawkę z prawdziwie azjatyckim rodowodem znajduje Igor, bokser u kresu kariery, który po diagnozie lekarskiej i cyklu imprez „ku zapomnieniu” nagle odczuwa ojcowskie powołanie (nie wiem, czy słowniki już odnotowały pojęcie tacierzyństwa?). W tle mamy sentymentalny (i o wartości dokumentalnej!) powrót na Stadion X-lecia, największą mniejszość etniczną nad Wisłą, kiczowate filmowe kostiumy nowobogackich (biały ślubny garnitur w kwiatowy deseń jest moim faworytem!), świetne, pomysłowe kadry, muzykę klawiszowca zespołu Pogodno i naprawdę dobry scenariusz (Hartley-Merrill).

Gdybym film Wrony przyrównać miała do filmografii naszych reżyserek, o których głośno się zrobiło w ubiegłym roku i które są dla mnie reprezentatywne dla dwóch nurtów młodego polskiego kina – twórcy „Mojej krwi” bliżej do Adamik niż Szumowskiej. Jest to kino efektowne (ale i efektywne), trochę bajkowe, ale nie pozbawione potężnego ładunku emocji – balansujące między goryczą a groteską. A niech za najlepszą rekomendację posłuży ciekawostka, że Eryk Lubos dla roli u Wrony podziękował młodemu Żuławskiemu, u którego zagrał jednak Szyc.

Z opublikowanego dzisiaj programu Nowych Horyzontów :))) wynika, że „Moja krew” pojawi się we Wrocławiu. Na deser – dziś bez trailera, tylko tak peszkowato ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz