24 sty 2009

O oczekiwaniach i apetycie

Dziś będzie o... Colinie Farrellu ;) A właściwie dwóch filmach z jego udziałem: „Śnie Kasandry” i „Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj”. Pierwszy – Mistrza Woddy'ego Allena, drugi – prawie-debiutanta Martina McDonagha. Jeśli komuś jeszcze odbija się po „Aleksandrze”, po tych dwóch obrazach odzyska apetyt na (role) przystojnego Irlandczyka. I przekona się szybko, że oczekiwania wobec kolejnych filmów zarówno Mistrza, jak i prawie-debiutującego mogą być jednakowo wysokie. :)

Do „Snu Kasandry” przymierzałam się długo, jak do każdego zresztą filmu Allena. Spotkanie wreszcie nastąpiło, było miło i niezobowiązująco, choć z lekka nudnawo. Opowieść o dwóch braciach, którzy przez miłość i zwykłe ludzkie słabości brną coraz dalej w stronę tragicznego końca – to w zasadzie taki metafizyczny spacerek. Podczas niego szybko zapominamy jednak, że zaczął się on słonecznym popołudniem, bo zmrok zapada szybko i robi się coraz mroczniej, i w sumie zmęczeni jesteśmy coraz bardziej. Już „Wszystko gra” obudził we mnie lekki przestrach, że oto Maestro przelewa na ekran coraz więcej ze swoich paranoi, zapominając niestety o ciętej ironii, która – w moim odczuciu – uratowała wiele jego filmów. Kasandra, w filmie piękny przedmiot (dosłownie!) pożądania, to kolejna taka metafora strachu przed światem, zapowiedź nieszczęścia, zła wróżba. Jako thriller film jeszcze się broni, ale wciąż miałam wrażenie powtarzalności wątków, etycznie Allen tez nie stawia widzowi wielkich wyzwań. Dlatego „Sen Kasandry” jest ledwie poprawny. Mam nadzieję, że ostatni film Allena będzie wreszcie miłą niespodzianką. Całe szczęście, że u tego reżysera pewną stałą zawsze będą aktorzy – przecież to już kwestia prestiżu dla nich! :) Przyjemnie było zobaczyć, dla odmiany, w repertuarze cięższego kalibru Farrella, ale jeszcze przyjemniej – uroczą Sally Hawkins.

Jakim natomiast cudem udało się prawie-debiutującemu zwołać do kupy Irlandczyków Brendana Gleesona i Farrella, a dodać do nich Brytyjczyka Ralpha Fiennesa – nie mam pojęcia. Grunt, że ich role w „Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj” to prawdziwe cacko. Gleeson i Farrell grają tu dwóch zabójców, którzy po nieudanej akcji zleconej przez Harry'ego (Fiennes) lądują w belgijskiej Brugii. Tu wspomnieć należy, że oryginalny tytuł filmu brzmi „In Bruges”. Niski poziom inteligencji polskich tłumaczy tytułu tego filmu sprawił, że odbierany w pierwszym rzucie jako komedia spod znaku Guy'a Ritchieego, pojawił się on u nas i w zasadzie zaraz potem zniknął (podczas gdy sygnowany jako najlepszy film Allena „Sen Kasandry” trwał, trwał, i trwał...). Niech więc, broń Boże, nikogo nie zwiedzie tytuł i czym prędzej bierze się do oglądania. Choćby dla końcówki. Choćby dla architektury Brugii. A na pewno: dla aktorów, którzy co chwila odbierają sobie pałeczkę w kategorii najlepszej filmowej kreacji – Fiennes po „Wiernym ogrodniku” i gniotach w rodzaju: „Pokojówka na Manhattanie” odzyskuje moje zaufanie, świetnie sprawdza się w rolach dwuznacznych moralnie (żeby nie powiedzieć: negatywnych), niektórzy tylko dla niego oglądają ekranizacje „Harry'ego Pottera” ;) Bywa, że „Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj” grzeszy sztampą, ale czego się nie wybacza prawie-debiutującemu, który nigdy nie posuwa się za daleko, a co lepsza – z komedii sensacyjnej potrafi stworzyć coś bardzo smakowitego.
Oczarowała mnie u McDonagha ścieżka dźwiękowa. Odkryłam, że ta muzyczna perełka to dzieło Cartera Burwella. Dla kogoś, kto opętańczo słucha kawałków z „Big Lebowskiego” – to bardzo ważne odkrycie!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz