22 sty 2009

Jeśli to nie bollywood, to...

...„Milioner z ulicy”. Jaki szum zrobił się nagle po Złotych Globach! Rety, rety! A pamiętacie, jak „Angielski pacjent” wygrywał Oscary? I jak potem jeździli w tę i we wtę po nim?

To dzisiaj ja pojeżdżę. Ale po „Milionerze”. Niech mi Amitabh Bachchan wybaczy... I mam nadzieje, ze nie zniechęcę do obejrzenia – film wart mimo wszystko uwagi. Dlaczego jednak byłabym ostrożna w używaniu określenia zachodnia wariacja na temat Bollywoodu?
1) Najprostsza sprawa: nazwisko reżysera. Danny Boyle – pan od „Trainspotting” czy „28 dni później” (już widzicie, jak różne to obrazy?) – podszedł do sprawy nieprawdopodobnie koniunkturalnie. Nikt nie zaprzeczy, że to był dobry czas na film o Indiach, o nowym pępku świata, który za chwilę wyprzedzi gospodarczo Chiny. I gdzie trafia najwięcej (właśnie) turystów-Amerykanów, co słusznie obśmiewa „Pociąg do Darjeeling”. Pan reżyser wziął więc motyw z książki pewnego indyjskiego dyplomaty, doprawił pieprzem z „Miasta Boga” (zazdrość to taka nieładna cecha, a jakże ludzka!). I wyszedł produkt, po który Amerykanie wciąż biegną do kina. A ci, którym banki grożą zabraniem domów, albo odmawiają kolejnego kredytu – biegną jeszcze prędzej.
2) Inne nazwisko: Irfan Khan. Nieziemsko się ucieszyłam, widząc jego twarz już w pierwszych scenach filmu. Ale ten pan to żaden Shakrukh czy Abishek. Tzn. po ludzku mówiąc, to nie jest aktor bollywoodzki. Poza tym, że jest już chyba etatowym Hindusem w filmach amerykańskich („Cena odwagi” czy wspomniany „Pociąg do Darjeeling”), to jest także jednym z najlepszych aktorów w Indiach. Grywa jednak najwięcej (i najlepiej!) w filmach z nurtu Parallel Cinema – ten i ów kojarzy na pewno „Wojownika” czy „Imiennika”, choć ja uwielbiam jego filmowe duety z Konkoną Sen Sharmą. To, co wyróżnia tego aktora, to jego przyzwoity warsztat, bardzo odległy od niektórych książątek z Bollywoodu.
3) Aktorstwo jako takie bardzo dalekie w „Milionerze” od kina bollywoodzkiego, znać tu rękę Brytyjczyka Boyle'a. Odejmując bogatą mimikę dziecięcych postaci, zobaczymy, że aktorzy są niezwykle naturalni. Gra nie jest przerysowana, bo reżyser nie pozwala na jakieś aktorskie szarżowanie czy okazywanie krańcowych emocji. Co wcale nie znaczy, że kino bollywoodzkie zapełniają tylko teatralne grymasy, dużo zależy od techniki zdjęciowej, operowania kadrem i oczywiście montażu.
4) Społeczna wymowa filmu to kolejna ważna sprawa. „Milioner”, obrazując sytuację hinduskich dzieci oraz kobiet z ulicy, w pewnym stopniu zbliża się do „Salaam Bombay!” Miry Nair, ostrego w tonie filmu reprezentującego znowu Parallel Cinema. Wątki społeczne „Milionera” (sytuacja osieroconych dzieci), w pewnym stopniu polityczne (bardzo pobieżnie potraktowany problem konfliktów muzułmańsko-hinduskich) przeplatane są tymczasem komediowymi wstawkami (filmowy hołd dla Kinga B, scena spotkania z wielkim aktorem jest jedną z najlepszych w filmie;)). Kino bollywoodzkie zaś nie sięga do wątków społecznych, bo w swej naturze jest kinematografią o ustalonym kanonie tematycznym, która za punkt główny stawia rozrywkę i produkowanie mitów dla naprawdę biednego społeczeństwa subkontynentu. Jeśli nawet cień tematyki społecznej się pojawia, nie rzutuje on na całość akcji i nie ma charakteru krytycznego (vide „Swades” z SRK). Kino hollywoodzkie, do którego „Milioner” mimo brytyjskiego reżysera oraz producenta, ma bliżej – to właśnie zlepek takiej upozowanej poważnej treści, ubranej w idealnie skrojony, kolorowy płaszczyk, stworzony dzięki mozolnej pracy ekipy filmowej oraz egzotyce miejsca. Kino bollywoodzkie nie pretenduje to bycia czymś więcej, niż jest, „Milioner” – owszem: do bycia bajką i filmem społecznym jednocześnie.
5) Rzecz tak oczywista, że aż banalne: brak w „Milionerze” wstawek choreograficzno-wokalnych, poza jedną końcową, właściwie doklejoną na siłę, by lista płac kogoś jeszcze zatrzymała w sali kinowej. Przypuszczam jednak, że cecha ta niektórych bardzo ucieszy! :)) Ja tam wolę popatrzeć na bollywoodzkie pląsy!

Film ma też swoje plusy. Spodobał mi się niezwykle szkielet dramaturgiczny i połączenie wątków z życia głównego bohatera z pytaniami telewizyjnego teleturnieju. Choć same sceny teleturniejowe rażą brakiem logiki, pomysł był bardzo dobry. Przypuszczam jednak, że został zaczerpnięty z powieści, do której pewnie wypadnie mi zajrzeć (lista lektur o Indiach rośnie w tempie zastraszającym!;)).

Tym, którzy film chcą jeszcze obejrzeć po tej litanii, odradzam czytanie następnego akapitu!
Na koniec kilka rad po lekturze filmu, dla turysty planującego pobyt w Indiach ;)
- nie dawać dzieciom jałmużny, bo pewnie odda ją zaraz swemu bossowi (nie mogę pojąć, skąd hinduskie żebrzące dziecko wie, czyja podobizna widnieje na banknocie 100$, w filmie nie zostało wyjaśnione, może przegapiłam... Amerykanie aż tak szastają dzisiaj forsą?),
- w pociągu pilnować nie tylko plecaka, ale i jedzenia, bo ukradnie je dzieciak zwisający przez okno z dachu wagonu,
- przed wejściem do meczetu zostawiać swoje najgorsze obuwie (Aga miała rację!!:)), bo hinduskie dziecko zaraz potem opyli zachodnie marki na pobliskim bazarku,
- nie wynajmować samochodu w Indiach, bez uprzedniego wysokiego ubezpieczenia (alarm w samochodzie nikogo nie rusza), by po zwiedzaniu było w ogóle jak wrócić do hotelu,
- korzystać z przewodników książkowych, chyba że chce się usłyszeć brednie na miarę baśni z „1001 nocy”
– uważać z papryczkami chili ;)
- koniecznie, powtarzam: koniecznie iść do kina w Indiach, by zobaczyć, co to jest film bollywoodzki i nie mylić go potem z „Milionerem z ulicy”.

Jedno na koniec trzeba powiedzieć: bez dwóch zdań – ścieżka dźwiękowa jest świetna! :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz